autor: Przemysław Zamęcki
Strachy na Lachy - recenzja gry Silent Hill: Downpour
Japońscy producenci mają za sobą lata doświadczeń w straszeniu graczy, a tymczasem wykonanie kolejnej części swojej sztandarowej serii z dreszczykiem powierzają naszym południowym sąsiadom. Sprawdzamy, jak czeskie Vatra Games wywiązało się z tego zadania.
- niezła i powoli odkrywana przed graczem historia bohatera;
- dobre zagadki logiczne o stopniowanym poziomie trudności;
- nieźle i czasem zaskakująco przedstawiony „inny świat”;
- fatalna mechanika walki;
- oprawa dźwiękowa nie tworzy odpowiedniego napięcia;
- gdzieś zapodział się ciężki klimat Cichego Wzgórza – horroru jak na lekarstwo;
- słabe wykonanie techniczne, chrupnięcia animacji wynikające z wczytywania danych (nawet w przypadku instalacji na dysku twardym konsoli), doczytywanie tekstur, tearing obrazu.
Przygotowując się do napisania tej recenzji, czułem się, jakbym stał na rozdrożu, nie bardzo wiedząc, w którą pójść stronę. To wynik rozdarcia, jakie towarzyszyło mi niemal od początku zabawy w najnowsze Silent Hill. Gdy nie grałem w Downpour, usychałem z tęsknoty za powrotem do zamglonego miasteczka, ale kiedy już tam trafiłem, najchętniej wysłałbym na Czechy czołgi czy z przyjemnością zatopił Japonię. Jak to możliwe, że naród, który kiedyś za sprawą produkowanych przez siebie gier i filmów niejednokrotnie sprawił, że włosy na karku stanęły mi dęba, tworzenie kolejnej części tak kultowej serii oddal w ręce amatorów zza naszej południowej granicy? Z tymi amatorami to trochę przesadzam, bo firma Vatra Games na zlecenie Konami przygotowała kiedyś całkiem sympatyczny remake Rush'N Attack, ale jakoś nie przypominam sobie czeskiej tradycji horroru. Chyba że za takowy uznać Kobietę za ladą albo Szpital na peryferiach.
Silent Hill: Downpour mogłoby być powrotem do świetności cyklu, ale tak się, niestety, nie stało. Szkoda, bo początek uważam za rewelacyjny. Strażnik więzienny zakłada Murphy'emu Pendletonowi kajdanki i prowadzi go do łaźni. Murphy odkręca prysznice z gorącą wodą, a gdy pomieszczenie spowija para zasłaniająca widok rozlokowanym tam kamerom, chwyta za nóż i... rozpoczyna serię wydarzeń, które za jakiś czas pozwolą graczowi dowiedzieć się, dlaczego Murphy zdecydował się na ten krok, choć chwilę wcześniej otrzymał papiery potwierdzające jego warunkowe zwolnienie. Pendelton ma zostać przetransportowany do więzienia o zaostrzonym rygorze, ale policyjny autobus ma wypadek, w wyniku którego bohater trafia do tajemniczego miasteczka.
Jednak nie tak od razu. Autorzy wymyślili sobie bowiem, że zanim tam dotrzemy, zafundują nam jakieś trzy do czterech godzin całkowicie liniowej rozgrywki, w trakcie której poznamy zasady rządzące mechaniką zabawy. Z początku, gdy już się zorientowałem, jak sprawy wyglądają, kręciłem nosem na takie rozwiązanie. Jednak później, kiedy trochę bez celu zacząłem błąkać się mieście, doceniłem fakt, że te pierwsze godziny zorganizowano w ten sposób, aby uniknąć posądzenia o chęć uśpienia graczy z nudów już na samym starcie przygody. Nie ma jednak róży bez kolców, bo początkowa liniowa rozgrywka powoduje także, że prawie każdą z napotkanych wówczas maszkar trzeba dosłownie rozmaślić czymkolwiek, co ma się pod ręką. Trochę to zabija niezły jeszcze wtedy ciężki klimat psychozy i oglądania się za siebie na dźwięk każdego dosłyszanego szmeru. W grze istnieje Osiągnięcie za przejście jej bez ukatrupienia jakiegokolwiek stwora. Powodzenia.