Recenzja gry Assassin's Creed Origins – najlepsza gra w historii tej serii?
Ubisoft próbował i próbował, ale kolejne odsłony serii Assassin's Creed (po Black Flag) zbierały mieszane opinie. Na szczęście w końcu się udało – Origins to jedna z najlepszych części cyklu. Kto wie, czy w ogóle nie najlepsza?
Czy starego konia można nauczyć nowych sztuczek? Gdyby uwzględnić dokonania twórców serii Assassin’s Creed z kilku ostatnich lat, odpowiedź na to pytanie brzmiałaby „nie”. Nie to, żeby Ubisoft nie próbował. Kolejne części popularnego cyklu poddawane były różnym modyfikacjom, ale dostrzegali je tylko ci fani, którzy regularnie śledzili opowieść o zakonie skrytobójców. Nie były to jednak zabiegi rewolucyjne, więc wrażenie wtórności nadal okazywało się bardzo mocne. Dopiero teraz, wraz z nadejściem Origins, da się ze stuprocentową pewnością rzec, iż zastosowana kuracja podziałała na tę markę odświeżająco. Tak skutecznie, że możemy dziś odważnie mówić o najlepszej odsłonie tej serii w całej jej historii, a już na pewno stojącej w jednym szeregu z darzoną niezwykłą estymą „dwójką” i nie mniej udaną „czwórką”.
Kompletna historia
- najlepszy setting w historii serii, bardzo zróżnicowana i rewelacyjnie wykonana kraina;
- przemyślane zmiany, które nie wypaczyły klasycznej formuły;
- masa smaczków dla fanów uniwersum Assassin’s Creed;
- główny wątek dający radę do samego końca;
- bohater, którego wreszcie da się polubić;
- duży nacisk na skradanie się;
- system walki, starcia z bossami;
- powrót wątku współczesnego z prawdziwego zdarzenia;
- jeden z najlepszych soundtracków w historii serii;
- ogromna liczba aktywności pobocznych dla masochistów.
- niespecjalnie interesujące zadania poboczne;
- zubożona wspinaczka.
Zmiana w ogólnym odbiorze gry jest tak duża, że już po solidnie przepracowanych kilku godzinach wydaje się, jakby stał za nią zupełnie nowy zespół deweloperów – pamiętający oczywiście o definiującej cykl formule, ale niebojący się wprowadzić do niej innych, dotychczas niewidzianych rozwiązań. Origins rozkręca się stosunkowo powoli, początek jest wręcz sztampowy, ale kiedy opowieść wreszcie nabiera odpowiedniego dla przygodowej gry akcji tempa, trudno nie zachwycać się tym, z jaką lekkością cały temat został potraktowany.
To najbardziej poukładana odsłona tej serii, niecierpiąca na żadną bolączkę poprzednich części, przynajmniej w kontekście fabuły. Po zakończeniu długiej przygody Bayeka miałem takie same odczucia jak po zaliczeniu całej trylogii Ezia Auditore. Historia okazała się kompletna, głównemu bohaterowi poświęcono odpowiednio dużo uwagi, a jego motywacje nie wydały mi się tak płytkie, jak to drzewiej bywało. Assassin’s Creed Origins płynnie przechodzi od wyświechtanego motywu „dopadnę morderców swojego dziecka” do „będę walczyć o dobro moich ziomków”, i to w sposób niebudzący zastrzeżeń. Kiedy porównamy to z hasłem „dobra, to jedziemy odbić Londyn” z Assassin’s Creed: Syndicate, w mig pojmiemy, jak wiele tak naprawdę się zmieniło.
Ogromnym plusem Origins jest też to, że autorzy postanowili pobawić się konwencją i do wielu rzeczy, które w poprzednich odsłonach serii traktowali śmiertelnie poważne, tutaj podeszli z wielkim dystansem. W dialogach nigdy nie pada słowo „assassin” – jeśli mnie pamięć nie myli, wyraz ten pojawia się tylko raz w całej grze, i to w formie czasownikowej „assassinate”.
Do absolutnego minimum ograniczono elementy science fiction, czego najlepszy przykład stanowi słynne Jabłko Edenu. Choć obecne w grze, przez długi czas dla bohaterów jest jedynie fikuśną metalową kulką, za pomocą której można okazjonalnie zmasakrować łeb przeciwnikowi. Kompletnie zignorowano też wątek Pierwszej Cywilizacji – nawet jeśli główni bohaterowie trafiają do lokacji, która kojarzy się z czymś zupełnie nie-z-tego-świata, dla nich jest to jedynie przejaw boskiej interwencji. Tak po prostu. W kontekście tego, czego dowiedzieliśmy się wcześniej o Junonie, apokalipsie i innych hokus-pokus, ta rozbrajająca naiwność Bayeka w odniesieniu do tych rzeczy jest naprawdę urocza.
Gra dla fanów
Origins zdobywa też złoty medal w kategorii „fan service”. To niesłychane, jak wiele cudownych smaczków odnajdą tu miłośnicy tej serii, którzy od dawna poszerzają swoją wiedzę o całym uniwersum. Nie chcę zdradzać czegokolwiek, żeby nie psuć Wam zabawy, napiszę więc jedynie, że uzyskacie odpowiedzi na większość pytań dotyczących zakonu i jego członków, nawet takich, które w ogóle nie przyszłyby Wam do głowy. Jestem pełen podziwu, z jaką lekkością deweloperzy podeszli do tej kwestii – wiele razy udało im się porządnie mnie zaskoczyć, a niejednokrotnie rozbawić. Co ważne, detale te zostały podane w sposób nienachalny, jak na dobre tego typu wtręty przystało.
Trzeba też podkreślić, że Ubisoft ewidentnie wsłuchał się w głosy fanów. Nudziły Was napisy końcowe po finale fabuły? W porządku, teraz nie zobaczycie ich wcale. Chcieliście powrotu wątku współczesnego z prawdziwego zdarzenia, ale niebędącego nudnym przerywnikiem od zmagań w starożytnym Egipcie? OK, macie go, tyle że w maksymalnie skondensowanej formie, tak aby zadowolić jedną i drugą stronę. Denerwowała Was nieudolna próba stworzenia wrażenia, że bohater walczy o losy całego świata? Dobrze, zejdźmy zatem na poziom ulicy, gdzie Bayek zajmuje się zwykłymi problemami zwykłych ludzi, ratując ich krewnych z opałów lub przenosząc snopki siana z miejsca na miejsce. Kiedy po kilkudziesięciu godzinach odchodzimy od ekranu, my, fani, zdajemy sobie sprawę, że ten produkt faktycznie powstawał z myślą o nas. Naprawdę.