L.A. Noire - recenzja gry
Gra L.A. Noire odkurza nieco zapomniane opowieści detektywistyczne i prezentuje je w nowoczesnej, bardzo atrakcyjnej formie. Nietypowa, oryginalna i pasjonująca - debiut jak marzenie.
Nie pamiętam już dokładnie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten tytuł, ale było to wieki temu, gdzieś około premiery drugiego Half-Life. Pierwotnie gra L.A. Noire miała ukazać się wyłącznie na konsolę PlayStation 3 – dopiero gdy projektem zainteresowali się ludzie z Rockstar Games, zdecydowano się przygotować również wersję na Xboksa 360. W ciągu siedmiu lat produkcji twórcy obiecali wielki powrót opowieści detektywistycznych, konsekwentnie ignorowanych przez deweloperów w ostatnim czasie, a także zaprezentowanie technologii, pozwalającej wykreować na ekranie telewizora najbardziej realistyczne animacje twarzy w dziejach. I jak się okazało, obietnice te zostały spełnione.
Zanim dokładniej omówimy debiutanckie dzieło firmy Team Bondi, odpowiedzmy sobie na podstawowe pytanie: czym właściwie jest L.A. Noire? Klonem serii Grand Theft Auto? Absolutnie nie. Konkurentem drugiej Mafii? Prędzej, choć takie stwierdzenie również nie oddaje w pełni faktycznego stanu rzeczy. Tak naprawdę australijski produkt trudno w ogóle traktować w kategorii gry akcji. Rozgrywkę zbudowano na przygodówkowym fundamencie, natomiast całą resztę, czyli strzelaniny, jazdę samochodem oraz inne elementy zręcznościowe, należy potraktować w charakterze przystawek do głównego dania, które na dodatek można zignorować bądź pominąć. Zdziwieni? Nie ukrywam, że ja również byłem.
Głównym bohaterem gry jest Cole Phelps – weteran walk z Japończykami podczas II wojny światowej, który po zakończeniu tego największego w dziejach konfliktu zbrojnego powraca do Los Angeles i wstępuje do policji. Wyróżniający się funkcjonariusz drogówki dostaje swoją wielką szansę, kiedy udaje mu się zebrać dowody przeciwko pewnemu przestępcy, a następnie ująć go. Kapitan komisariatu, gdzie na co dzień pracuje nasz podopieczny, otwiera przed nim furtkę do kariery, pozwalając dokonać ważnego przesłuchania. Policjant wywiązuje się z powierzonego zadania wzorowo – po krótkiej rozmowie bandzior przyznaje się do winy i sprawa zostaje zamknięta. W tym momencie Phelps kończy żywot krawężnika, a następnego dnia do pracy zamiast munduru ubiera garnitur. A że w Mieście Aniołów świrów nie brakuje, świeżo upieczony detektyw ma pełne ręce roboty.
Gra została podzielona na zamknięte rozdziały, w których zajmujemy się jedną, konkretną sprawą. Jest ich w sumie 21, czyli na pierwszy rzut oka niewiele, ale w rzeczywistości naprawdę dużo. W tym względzie mylący jest początek zmagań, kiedy poszczególne łamigłówki rozwiązuje się szybko, a przestępcy trafiają do pudła w ekspresowym tempie. Dopiero później, gdy na biurku Phelpsa lądują akta z naprawdę poważnymi sprawami, czas rozgrywki wyraźnie się wydłuża. W rezultacie na ukończenie głównego wątku trzeba poświęcić co najmniej dwadzieścia godzin – jeśli dorzucimy do tego mniejsze przestępstwa oraz poszukiwanie znajdziek różnego sortu, z L.A. Noire spędzimy godzin kilkadziesiąt.
Warto od razu zaznaczyć, że produkt firmy Team Bondi nie jest sandboksem. Owszem, mamy tu olbrzymie i otwarte miasto, blisko sto rodzajów samochodów, które możemy w dowolnym momencie zarekwirować (stróżowie prawa w L.A. Noire mogą wiele) i czterdzieści drugorzędnych misji, do zaliczenia których nikt nas nie zmusza, ale ogólnie rzecz ujmując, poziom swobody przypomina ten z drugiej Mafii, a to oznacza, że nie ma jej praktycznie w ogóle. Sprawy rozwiązuje się jedną po drugiej i choć w obrębie danego scenariusza możemy sobie pozwolić na luźne przejażdżki po ulicach Los Angeles, to i tak nie ma to znaczenia, bo poza wykonywaniem obowiązków detektywa, w metropolii można ze świecą szukać jakichkolwiek dodatkowych aktywności.