autor: Maciej Makuła
Alan Wake - recenzja gry
Po długoletniej śpiączce Alan w końcu został obudzony. I martwimy się, czy aby nie wstał lewą nogą.
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
Nie wiecie, jak bardzo chciałbym móc napisać, że Alan Wake spełnił, a może nawet przerósł moje oczekiwania, że otrzymałem tytuł wręcz wyśniony i bez wątpienia zasługujący na miano gry roku. Bo Alana naprawdę da się lubić, tylko osobiście nie do końca uważam go za pomysł trafiony w świecie gier wideo.
Alan, pobudka!
Gdyby gry były dziećmi, a ich producenci rodzicami – pokrewieństwo między dwiema latoroślami studia Remedy: Alanem Wakiem i Maksem Payne`em byłoby widoczne na pierwszy rzut oka. Produkcja o Alanie oparta została bowiem na tych samych fundamentach, co dzieło z Bolesnym Maksymilianem w roli głównej. A są nimi: bardzo szczegółowo zarysowany główny bohater, noszący dość jednoznacznie wskazujące na charakter trapiących go problemów nazwisko (Alan bytuje na granicy jawy i snu), jego częste monologi oraz niezwykle przemyślana i ciekawie przedstawiona historia.
Niestety z drugiej strony dołączają do nich także: do obrzydliwości liniowa rozgrywka, objawiająca się prowadzeniem gracza do celu za rączkę, mała interaktywność ze światem (i chodzi tu bardziej o relacje z postaciami czy manipulowanie przedmiotami niż brak wybuchowych beczek) oraz zasadniczo jeden patent na mechanikę gry – powtarzany do znudzenia przez całą jej długość.
Bo gdyby brutalnie poddać Maksa wiwisekcji, okazałoby się, że praktycznie od początku do końca gry pokładaliśmy się tylko po ziemi w zwolnionym tempie i tłukliśmy kolejne zastępy przeciwników. Co nie było niczym rażącym zasadniczo z dwóch względów: działo się przeszło dziesięć lat temu (inne standardy) i była to gra akcji (no i naturalnie przyciągała otoczka fabularna). W świecie Alana jest to niestety źródłem psujących harmonię zgrzytów.
Jak dostanę wizę, to zamieszkam w...
Jeśli ostatnie pięć lat z hakiem przespaliście i nie wiecie, kto to Alan Wake, oświecę Was, że jest on popularnym pisarzem, mającym na swoim koncie bestsellerowe powieści grozy, borykającym się jednak od dwóch lat z absolutnym brakiem weny. Słowem – blokada twórcza (prawie jak u autorów GOL-a na myśl o krytycznych komentarzach czytelników, ale bat naczelnego robi swoje). Jeśli wierzyć jego narzekaniom – w tym czasie nie udało mu się napisać nawet strony. W rozwiązaniu problemu postanowiła pomóc mu małżonka (na punkcie której ma fioła), zabierając naszego nowojorczyka do uroczego małego amerykańskiego miasteczka Bright Falls.
Jest to jednak „spokojna mieścina” rodem z książek Stephena Kinga czy dzieł Davida Lyncha – sielankowa otoczka zdaje się tylko ukrywać, niczym dywan, pod który zamiatane są różne brudy, mniej urokliwe sekrety (i nie jest to tylko rozbity wazon, prezent od babci). Na domiar złego kwestia, czy za taki stan rzeczy odpowiada tylko ciemna strona ludzkiej psychiki, czy jakaś prawdziwie mroczna, być może przedwieczna siła, nie jest oczywista.