autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry Halo 5: Guardians - Master Chief poszedł w odstawkę
Master Chief po raz kolejny ratuje świat! I Cortanę! Przy okazji dezerteruje, a jego śladem dowództwo posyła nowego protagonistę serii, Jamesona Locke’a. Czy czarnoskóry Spartanin sprosta wyzwaniu i pościg zakończy się sukcesem?
Recenzja powstała na bazie wersji XONE.
- płynna animacja z prędkością 60 klatek na sekundę;
- rewelacyjna Strefa Wojny w trybie wieloosobowym;
- wyśmienita ścieżka dźwiękowa;
- drobne zmiany w mechanice rozgrywki;
- znośny polski dubbing.
- oprawa wizualna raczej nie zachwyca;
- brak możliwość włączenia polskich napisów i oryginalnych dialogów;
- kampania fabularna mogłaby być zdecydowanie ciekawsza.
Prawie dwa lata Xbox One musiał czekać na kolejną grę z serii Halo. To szmat czasu bez żadnej porządnej strzelanki dla posiadaczy tej konsoli! No dobrze, w międzyczasie ukazało się Halo: Master Chief Collection, ale ze względu na dotkliwe problemy z działaniem trybu multiplayer i jednak odtwórczą rolą swego rodzaju zapchajdziury fani serii mają prawo czuć się wyposzczeni. Tym bardziej że Halo 5: Guardians jest środkową częścią drugiej trylogii i pełni dość niewdzięczną rolę spójnika pomiędzy niezłym początkiem kampanii fabularnej z „czwórki” a jej zwieńczeniem, które powinno nastąpić w Halo 6. Niestety, po ukończeniu piętnastu misji fabularnych nowej odsłony, co na normalnym poziomie trudności zabrało mi około 6–7 godzin, z pełnym przekonaniem stwierdzam, że Guardians nie jest tym, czym dla sagi Gwiezdnych wojen było Imperium kontratakuje. Kampanii brakuje jakiegoś naprawdę mocnego akcentu i choć deweloperzy ze studia 343 Industries postarali się o wprowadzenie kilku nowości, to całość nie błyszczy tak, jakbyśmy oczekiwali tego po tak ważnej dla Microsoftu marce.
Master Chief odmawia wykonania rozkazu i wraz z trzyosobowym oddziałem Spartan dezerteruje z UNSC. Powodem niesubordynacji jest Cortana, której udało się jednak przeżyć wydarzenia mające miejsce w finale poprzedniej części i która teraz nawołuje starego przyjaciela, aby wyruszył jej na ratunek. Śladami oddziału Niebieskich podąża również czteroosobowa drużyna Ozyrys, której dowódcą jest ciemnoskóry Jameson Locke, bohater znany już fanom z pięcioodcinkowego serialu zatytułowanego Halo: Nightfall. To właśnie jego zbroję będziemy nosić przez zdecydowaną większość czasu, ponieważ Ozyrysem sterujemy aż w dwunastu misjach. Nie miałbym z tym większego problemu, gdyby Locke i jego kompania zostali przedstawieni w sposób zdolny wzbudzić ciekawość co do ich charakterów czy choćby próbujący ich w jakiś głębszy sposób zindywidualizować. Oczywiście mam świadomość, że to tylko shooter i nie oczekuję od scenarzystów szekspirowskiego dramatu, ale szczerze mówiąc, mimo że każdy ze współtowarzyszy ma wypisane nad swoją postacią imię, do końca gry było mi zupełnie obojętne, kto jest kim i co ma do powiedzenia. Owszem, w bardzo ładnie wyglądających przerywnikach filmowych podwładni Locke’a pojawiali się nawet bez hełmów na głowach, ale najwidoczniej zabrakło tego czegoś, co by sprawiło, że zacznie nam na nich zależeć.
Kłopot mam zresztą z większą liczbą elementów składających się na kampanię fabularną Halo 5. Jako że jest to środkowa część trylogii, zostajemy od razu rzuceni na głęboką wodę. Twórcy nie starają się w żaden sposób tłumaczyć niuansów i praw rządzących uniwersum i zakładają raczej, że po grę sięgną ludzie znający poprzednie części, którzy tak podstawowe hasła jak „Przymierze”, „Proteanie” czy „Sierra 117” wyrecytują z pamięci obudzeni w środku nocy. Innymi słowy, jeżeli miałby to być Wasz pierwszy kontakt z Master Chiefem i ferajną, to zdecydowanie odradzam. Najpierw należy zapoznać się z wydarzeniami z Halo 4, którą to grę posiadacze Xboksa One mogą zakupić w ramach pakietu Halo: The Master Chief Collection.