Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 5 września 2007, 11:34

autor: Marek Czajor

Gwiezdne Wojny w grach, cz. II

Oto druga część zebranej przez Fulko historii starwarsowych gier komputerowych. Polecamy przygotować zapas coli i orzeszków, bo jest co czytać.

Strzelaj! A potem pomyśl

Co by nie mówić o fabularnej głębi, sugestywnej grze aktorów i baśniowym klimacie Gwiezdnych Wojen, to jednak tym, co najbardziej rozgrzewa umysły większości kinomanów wybierających się na filmy ze stajni Lucasa, są oszałamiające efekty specjalne. A te najlepiej „kopią” w czasie scen batalistycznych. Nic więc dziwnego, że większość „starwarsowych” gier to dynamiczne gry akcji, w których najpierw się naciska spust, a potem zadaje pytania. Celują w tym zwłaszcza latane strzelaniny.

Bitwy w Gwiezdnych Wojnach to chyba najbardziej efektowne sceny batalistyczne w historii kina fantastycznego.

Jedną z najbardziej klimatycznych strzelanin była wspomniana przeze mnie poprzednio, a wydana w latach 80. arcadówka Star Wars: The Arcade Game. Długo trzymała się na topie, goszcząc na ekranach chyba wszystkich liczących się platform growych. Jednak po dziesięciu latach od chwili premiery, kiedy pod względem grywalności nadal elektryzowała graczy, ale graficznie już nie spełniała ich oczekiwań, nadszedł czas na godnego następcę. Był początek lat 90. i nadchodziła właśnie era czytników CD-ROM. Potęgę nowego nośnika danych dostrzegła firma LucasArts i jako jedna z pierwszych zdecydowała się na wydanie tytułu wyłącznie na srebrzystym krążku. I tak powstał Star Wars: Rebel Assault.

Mimo iż gra powstała w tym samym okresie (1993) co X-Wing, prezentuje inne, prostsze, typowo zręcznościowe podejście do walk gwiezdnych myśliwców. Dość powiedzieć, że jest to w zasadzie interaktywny film, przewijający się na ekranie, a zadaniem gracza jest jedynie obsługa systemów broni i likwidowanie kolejnych nieprzyjacielskich celów (jednostek Imperium, meteorytów itd.). Akcja gry luźno nawiązuje do Epizodów IV i V, dając ci możność zmierzenia się ze znanymi od dawna, znienawidzonymi wrogami (Vader i spółka) w filmowych lokacjach (Tatooine, Hoth). Rzecz jasna, w finale nie może się obyć bez zniszczenia Gwiazdy Śmierci.

W Rebel Assault najważniejszym elementem ekranu jest celownik. Resztę systemów można sobie odpuścić.

Te 15 misji, jakie oferuje Rebel Assault, przelatuje jak z bicza trzasnął. Nie wystarcza świetna grafika (na PC i MAC-u, bo wersja na Segę 32X jest biedniutka – w 64 kolorach), nie pomagają wrażenia z lotu trzema różnymi typami statków (T-16 Skyhopper, X-Wing, A-Wing) ani filmowy klimat gry – zabawa zbyt szybko się kończy i w efekcie prędko nudzi. No bo ile razy można oglądać na ekranie monitora ten sam przewijający się film (wiem, wiem, niektórzy powiedzą, że wiele...)? Dlatego, mimo efektownej oprawy, produkcja ta została dość mocno skrytykowana przez recenzentów gier. Oczywiście, nie przeszkodziło to Rebel Assault sprzedać się w dwóch milionach egzemplarzy, zwiększyć ponoć podaż czytników CD i znaleźć kontynuatorów pomysłu.

W roku 1994 na konsoli Sega 32X ukazał się Star Wars Arcade. Ta konwersja z salonowego automatu jest o tyle warta wzmianki, że poza podobieństwami do Rebel Assault (celowniczek) oferuje niezwykle atrakcyjny tryb zabawy dla dwóch osób. Polega on na tym, że jeden z graczy steruje ogniem działek laserowych, drugi natomiast – lotem rebelianckiego myśliwca. Fajny patent. Szkoda tylko, że gra ma sknoconą animację („żabkuje” przy dużym zamieszaniu na ekranie), słabiutki tryb single player i jest zbyt trudna, bo mogłaby stać się hitem napędzającym sprzedaż przystawek 32X. A tak, wersja domowa Star Wars Arcade może być łakomym kąskiem tylko dla kolekcjonerów wszystkiego, co „starwarsowe”.

Arcade’owy system Model 1 nigdy nie podbił rynków światowych, a z sześciu gier, jakie na nim działają, Star Wars Arcade jest chyba najlepsze.

Wracając do Rebel Assault, w 1995 roku doczekał się on kontynuacji na platformach PC i PSX. Sequel głównie tym się zapisał w pamięci graczy, że po raz pierwszy od czasów ukończenia zdjęć do Starej Trylogii, nagrano na jego potrzeby sceny z udziałem żywych aktorów. Rebel Assault II – The Hidden Empire jest bardziej rozbudowany od swego poprzednika, gdyż oprócz „celownikowych”, latanych sekwencji oferuje kilka innych atrakcji: w niektórych misjach (w kanionach, szybach kopalni) możesz samodzielnie sterować lotem myśliwca albo realizować zadania na piechotę, rozwalając w trybie TPP hurtowe ilości szturmowców (niestety, również w stylu „celowniczkowym”). Wątek fabularny gry kręci się wokół nowych, niewidzialnych myśliwców TIE, których tajemnicę z racji zagrożenia, jakie stanowią, musisz koniecznie wyjaśnić. A to oznacza wojnę.

Rebel Assault II – The Hidden Empire w chwili wydania powalał wręcz na kolana oprawą mutimedialną. Użyty po raz pierwszy przez LucasArts silnik INSANE umożliwiał osiągnięcie super grafiki (oczywiście SVGA) i animacji, a 10-kanałowa muzyka Johna Williama sprawiała, że człek czuł się jak w kinie (o ile dysponował rzecz jasna odpowiednim zestawem głośnikowym). W zasadzie nawet dziś, po 12 latach, gdy puścić Rebel Assault II – robi spore wrażenie. Dlatego jeśli masz możliwość, to skuś się i zdobądź tę grę, tym bardziej że pojawiła ona się w różnych edycjach specjalnych, packach i składankach, jak np. Rebel Assault & X-Wing Collector’s CD, Rebel Assault I & II czy The LucasArts Archives vol II: The Star Wars Collection.

Rebel Assault II oferował o wiele więcej z samej gry, niż jego poprzednik, ale to i tak nie uratowało serii...

Na drugiej części Rebel Assault zakończyła się era interaktywnych, filmowych gier „starwarsowych” – miłych dla oka, ale zbyt mało oferujących miłośnikom prawdziwej walki. Krótko ta przygoda trwała, miło było, ale w sumie dobrze, że się skończyło. Godni następcy nadeszli, choć zajęło im to trzy lata. Kiedy jednak w 1998 roku pojawił się Star Wars: Rogue Squadron, modły wszystkich oczekujących wreszcie porządnej „starwarsowej” strzelaniny zostały wysłuchane. Co ciekawe, gra starych wyjadaczy z Factor 5 (autorów kultowych strzelanin – R-Type i Turrican) ukazała się najpierw na konsoli N64, a dopiero później zawitała na inne platformy sprzętowe (wersja pecetowa nosi tytuł Star Wars: Rogue Squadron 3D). Nie był to zresztą pierwszy ukłon producentów w stronę genialnej, choć przez historię niedocenionej konsoli Nintendo, pierwszeństwo na niej miały również SW: Shadows of the Empire i SW: Episode I Racer.

Rogue Squadron w chwili premiery miażdżył oprawą audio-wideo i zabijał grywalnością. Akcja gry jest tak szybka, że niekiedy, szczególnie na początku, trudno się połapać, kiedy, kogo, gdzie i w co trafić. Człowiek czuje się jak podczas oglądania scen bitewnych w którejś z części Gwiezdnych Wojen – totalne zamieszanie. Ale wracając do to gry trzeba przyznać, że im więcej spędza się czasu przy Rogue Squadron, tym szybciej poznaje się jego tajemnice i poczynania pilotów powoli przestają być chaotyczne. Po osiągnięciu pewnego etapu zaawansowania stwierdzisz wręcz, że mimo niesamowitego tempa nie ma tu miejsca na przypadek, a realizacja celów wymaga choć odrobiny pomyślunku, by nie skończyć jako kupka kosmicznego popiołu.

Fabularnie Rogue Squadron rozgrywa się gdzieś pomiędzy Epizodem IV a Epizodem V. Po klęsce pod Yavin i utracie Gwiazdy Śmierci Imperator Palpatine zebrał razem wszystkie siły, by definitywnie zniszczyć rebeliantów. Luke Skywalker, Wedge Antilles i reszta świetnych pilotów z Rogue Squadron mają za zadanie powstrzymać imperialną machinę. W związku z tym w skórze Luke’a masz do wykonania 16 misji: rozpoznawczych, myśliwskich, bombowych, eskortowych itd. Niekiedy cele misji zmieniają się już w trakcie trwania akcji. Co ciekawe, bitwy i potyczki rozgrywają się nad powierzchniami księżyców i planet (Tatooine, Kessel, Hoth, Corellia itd.), a nie w kosmosie. Ma to o tyle uzasadnienie, że gros celów (instalacje, budynki, lotniska, maszyny, jednostki) jest przeznaczenia naziemnego, w związku z tym, co logiczne, potrzeba im kawałka gruntu.

Nie ukrywam, iż jestem tradycjonalistą. Dlatego akcje X-Wingiem w Rogue Squadron sprawiają mi największą radość.

W walce używasz jednostek ze znanych ci ze Starej Trylogii jednostek: X-, Y-, A- i V-Wingów oraz air- i snowspeederów. Ponadto w nagrodę za perfekcyjne wykonywanie zadań otrzymujesz medale (złote, srebrne lub brązowe) i odblokowujesz różne premie. Na szczególną uwagę zasługują bonusowe statki, jak Sokół Millennium, TIE Interceptor czy niby z innej bajki – Naboo Starfighter! Przeciw tobie stoi cała dostępna technika Imperium: kilka typów myśliwców TIE, statki klasy Lambda i Sentinel, ciężkie walkery AT-AT oraz ciut lżejsze AT-ST i AT-PT, piesze oddziały szturmowców itd. Wróg jest zróżnicowany, liczny i dobrze walczy, ale ty również masz kumpli, którzy latają z tobą. Siły są więc mniej więcej wyrównane (czytaj: stosunek sił tradycyjnie 100:1 na korzyść Imperium).

Jak już wspomniałem, oprawa Rogue Squadron to prawdziwy majstersztyk – atakuje mnóstwem barw, rozbłyskami laserów, odwzorowanymi szczegółowo maszynami oraz graficznymi smaczkami, jak choćby tumany kurzu, wzniecane przy locie tuż nad powierzchnią ziemi. Może samo otoczenie jest odrobinę uboższe w detale, ale przy tak dużej dynamice rozgrywki nie zwraca się na to szczególnie uwagi. Jeśli uda ci się odblokować bonusowe misje, możesz przeżyć porywający atak na Gwiazdę Śmierci czy też bronić bazy Rebelii na śnieżnej Hoth. I tylko prosi się wręcz o multiplayer dla tak wyśmienitej gry, choć na podzielonym ekranie. Niestety, autorzy w tym temacie zaspali.

Sukces odniesiony przez Rogue Squadron musiał zaowocować wyprodukowaniem kolejnych części. I pojawiły się, w tym pierwsza w 2001 roku. Sentyment twórców do konsol Nintendo nie zna granic, bowiem Rogue Leader – Rogue Squadron II został wydany wyłącznie na GameCube’a. Hmm... „Kostka” to niewątpliwie kawał porządnego hardware’u, ale żeby od razu robić z multiplatformowej wcześniej gry exclusive’a – to chyba przesada. No chyba, że chciano podbić popularność i sprzedaż konsoli wydając na nią „super-hita”. Jeśli takie były założenia, to nie przyniosły długofalowych rezultatów – GCN to już dzisiaj historia, ale i tak Rogue Leader to dla fanów Star Wars absolutny must have.

GameCube nie zawojował ani Polski, ani Europy. Jednak teraz, kiedy ceny starszych konsol spadły, warto pokusić się o zakup „kostki” Nintendo, choćby ze względu na Rogue Leadera.

Rogue Leader zrywa z regułą, jaką narzuciła „jedynka” i oferuje starcia zarówno nad powierzchniami planet (czyli tak, jak dotychczas), jak i w kosmosie (inaczej niż dotychczas). Pozostałe aspekty gry nie uległy znaczącym zmianom: znowu walczysz jako jeden z pilotów Rogue Squadron (Luke lub Wedge), ponownie latasz na tych samych, co uprzednio maszynach i możesz wezwać na pomoc skrzydłowych, znowu jesteś nagradzany medalami i bonusowymi misjami za wzorcową realizację założeń odpraw, no i (niestety) ponownie nie pograsz w multiplayerze. Za to grafika i dźwięk są świetne i wyciskają ostatnie soki z GCN. „Starwarsowi” ekstremiści są zapewne usatysfakcjonowani faktem, że w grze głosu Wedge Antillesowi użycza Dennis Lawson – aktor, który wcielał się w niego w filmie.

Trzecim i ostatnim jak dotąd wydanym tytułem (ponownie tylko na GameCube’a) spod znaku Rogue Squadron jest Star Wars Rogue Squadron III: Rebel Strike (2003). Formułą zabawy gra odbiega dość znacznie od swoich poprzedników. Największą zmianą jest możliwość kierowania również innymi niż dotychczas jednostkami: „nadziemnymi” speeder bike’ami, kroczącymi Walkerami i „siłą żywą” (tauntauny). W wielu misjach możesz nawet opuścić kabinę swego pojazdu i kontynuować walkę pieszo, używając podręcznej broni.

Tryb multiplayer, a szczególności kooperacja w Rebel Strike jest tym, na co fani serii czekali od 5 lat.

W Rebel Strike odwiedzasz miejsca dobrze ci znane z poprzednich części (Tatooine, Bespin, Yavin 4, Hoth). Rozszerzony jest za to wachlarz grywanych bohaterów, bo oprócz starych, dysponujesz dwójką nowych (Han Solo, Leia). I jeszcze jedna kluczowa sprawa – seria wreszcie doczekała się możliwości wieloosobowej rozgrywki. Z kilku dostępnych trybów najmiodniejsza jest oczywiście kooperacja, w stylu typowym dla GameCube’a – na podzielonym ekranie. Gra kryje mnóstwo tajemnic i wiele bonusów, a przykładem niech będzie fakt, że można sobie odblokować i zagrać w trzy stare, „starwarsowe” gierki, wydane jeszcze w latach 80. – Star Wars Arcade, The Empire Strikes Back i Return of the Jedi.

Seria Rogue Squadron liczy sobie trzy części, ale gdyby się uprzeć, to można by jeszcze do niej zaliczyć Star Wars: Episode I – Battle for Naboo (2000). Produkcja ta bowiem ewidentnie bazuje na „Szwadronie Łobuzów”, by nie powiedzieć, że jest wręcz jego kopią. Gra ukazała się na fali popularności kinowego Mrocznego Widma, a ty wcielasz się w niej w rolę Gavyna Sykesa, porucznika sił powietrznych Naboo. Twoim wrogiem numer jeden jest Federacja Handlowa, która bezpardonowo najechała twoją ojczystą planetę. Latasz w 15 misjach, w trakcie których atakujesz, konwojujesz, rozpoznajesz itd. Jednym zdaniem – robisz dokładnie to samo, co w Rogue Squadron.

W zasadzie prawie wszystko, co się tyczy słynnego Rogue Squadron, można powiedzieć o Battle for Naboo. Obie gry są tak założeniami, jak i wykonaniem bliźniaczo do siebie podobne. Różnią się natomiast miejscem akcji, rodzajem używanego sprzętu (w Battle for Naboo oprócz jednostek latających są jednostki poruszające się po ziemi i wodzie) oraz rzecz jasna sprzymierzeńcami i nieprzyjaciółmi.

Można znieść wiele, nawet fakt, że Battle for Naboo to kopia Rogue Squadron, ale widok komicznych, patykowatych droidów B-1 potrafić wyssać z człeka wszystkie siły życiowe. Chcemy szturmowców!

Niestety, wojna z Federacją Handlową nie potrafi wciągnąć równie mocno, co walka z Imperium, kierowanie starfighterem nie daje tyle radości, co X-Wingiem, a sterowanie prymitywnymi STAP-ami to w ogóle jakaś pomyłka. Co gorsze, graficznie Battle for Naboo nie prezentuje się wcale lepiej od Rogue Squadron, a obie gry dzieli przecież dystans dwóch lat! Muzyka oparta jest na chórko-podobnych motywach przygrywających w Epizodzie I, czyli jest... pfuj! blach! I tylko niewielkim plusikiem pozostaje fakt, że gra została wydana m.in. na PC. W związku z tym pececiarze mogą się katować grając w Battle for Naboo wespół z konsolarzami.

Zdecydowanie korzystniej na tle Battle for Naboo wypada wydany w roku 2001 na konsole i PC Star Wars: Starfighter. Tytuł ten bazuje również na Epizodzie I, ale trzeba przyznać, że tak graficznie, jak i grywalnie plasuje się o oczko wyżej od poprzednika. Tym razem wcielasz się aż w trzy grywalne postaci (pilot Rhys Dallows, najemniczka Vana Sage i pirat Nym), z których każda dysponuje swoim statkiem (N-1 Starfighter, Guardian Mantis i Havoc). Jednostki różnią się między sobą mniej więcej na tych samych zasadach, co w Starej Trylogii X-Wing od A-Winga, a ten od Y-Winga. Ścieżki fabularne bohaterów biegną równolegle, co jakiś czas krzyżując się ze sobą. Przed tobą typowe misje bojowe zarówno na planetach, jak i w kosmosie. Najważniejsze, że w grze jest mnóstwo tego, czego wszyscy oczekują, czyli strzelania.

Ostatnią jak dotąd wyprodukowaną strzelaniną w stylu Rogue Squadron jest sequel StarfighteraStar Wars: Jedi Starfighter (2002), wydany jednak tylko na konsole. Fabuła nawiązuje luźno do Ataku Klonów, a ty sprawujesz pieczę nad dwójką bohaterów: znanym już z poprzedniej części piratem Nymem i adeptką Jedi – Adi Gallią. Mniej o jedną postaci można odebrać jako krok w tył, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że misji jest taka sama liczba, co w „jedynce”, a nowa koleżanka Gallia potrafi używać niekonwencjonalnych metod (czytaj: Mocy) podczas walki swoim Jedi Starfighterem, to nie ma się co czepiać. Owe Moce to np. rażenie wrogów zabójczym promieniem, ochrona własnego statku polem siłowym czy spowalnianie czasu. Jest to ciekawe, nowatorskie podejście w latanych strzelankach.

Jedi Starfighter dzięki połączeniu latania, strzelania i używania Mocy jest bardzo interesującym tytułem. Niestety – jak zwykle nie dla pececiarzy.

To już prawie wszystkie „starwarsowe”, latane strzelanki. Jeśli oprócz peceta lub mocnej konsoli posiadasz zapomnianego już GBA, możesz pokusić się o zagranie w Star Wars: Flight of the Falcon (2003). To dość prosta, wręcz prymitywna strzelanina 2D, w której latasz Sokołem Millennium, rozwalasz jednostki floty Imperium i zbierasz kolejne power-upy, upgrade’ujące twój statek. Gra ma słabą grafikę, jest nudna i w ogóle do luftu, ale kolekcjonerom wszystkiego, co posiada logo Star Wars, może się spodoba.

Na większą uwagę i uznanie zasługują natomiast dwie inne, przeznaczone na PC pozycje: Star Wars: Battle of Yavin i Star Wars: The Battle of Endor (2004). Oba tytuły są o tyle niesamowite, że zostały wykonane przez jednego człowieka – Bruno R. Marcosa! Na dodatek są całkowicie freewarowe i można je pobrać ze strony autora. Większość graczy pewnie pomyśli, że to jakieś totalne badziewia i amatorszczyzna, skoro stworzył je jeden gość, ale nic bardziej mylnego. Mimo, iż gry nie posiadają super-hiper-grafiki, wykonane są na bardzo przyzwoitym poziomie (coś jakby podrasowany Star Wars: The Arcade Game). Natomiast w kwestii grywalności w moim odczuciu dorównują śmiało komercyjnym produkcjom. Totalna wyżywka! Mnóstwo pojedynków w kosmosie, dziesiątki wrogów do rozwalenia, bitwy z udziałem Niszczycieli Imperium, Gwiazdy Śmierci itd. Na ekranie jest totalne zamieszanie i taka gęstwina statków, że nieraz walisz do kilku wrogów naraz i sam dostajesz z wielu stron naraz. Gra jest miodzio, polecam!

Battle of Endor – tę grę odkryłem dopiero miesiąc temu. I jest moim przekleństwem, bo katuję ją na okrągło. Jeśli masz mało czasu – omijaj z daleka!!!

Strzelaniny kosmiczne wyparły w ostatnich latach niemal całkowicie symulatory. Z jednej strony to dobrze: są łatwiejsze w obsłudze, mniej zżerają czasu (zadania są zazwyczaj dość krótkie) i oferują szereg nieskomplikowanych, prostszych, typowo arcadowych misji. Po dwóch częściach Rebel Assault wydawało się, że strzelaniny mogą przyjąć formę interaktywnych filmów – graficznie perfekcyjnych, grywalnie mocno średniackich. Na szczęście tak się nie stało, a pojawienie się Rogue Squadron ustanowiło standard, którym podążają strzelaniny do dzisiaj. I całe szczęście, bo gra ta to esencja czystej, super grywalnej, salonowej strzelaniny, gdzie się tylko odrobinę myśli, a głównie lata i strzela, strzela, strzela...

Młodszym amatorom strzelanin ze świata Gwiezdnych Wojen z czystym sercem polecam zapoznanie się z Rogue Squadron, bo gra ta, mimo swoich 9 lat, nie straciła na atrakcyjności i słusznie zasiada w panteonie „starwarsowych” gwiazd. Jeśli lubisz interaktywne filmy, spróbuj zdobyć Rebel Assault (szczególnie drugą część), a nie zawiedziesz się. Miłośnikom oldschoolowej, niezobowiązującej wyżywki polecam natomiast obie freewarowe gierki Bruno R. Marcosa – potrafią wciągnąć na dłużej niż niejeden licencjonowany, komercyjny, warty dwie stówy tytuł.

Dość słów, czas na czyny. Siadaj więc za stery swojej ulubionej maszyny i w drogę! Eksterminuj, pal, rozwalaj i złomuj, lecz pamiętaj o jednym – nawet zdolność zniszczenia planety jest niczym wobec potęgi Mocy.

Fantastyczne krainy, wyraziści bohaterowie, inteligentne rasy, skonfliktowane frakcje, magia... to doskonałe podłoże do wyprodukowania dobrej gry fabularnej. Czy twórcy Wrót Baldura mogliby zepsuć jakiegokolwiek cRPG-a? Nie. Dlatego stworzyli serię, która w opinii większości fanów mieści się w ścisłej czołówce najlepszych gier „starwarsowych”.

Czy to jasna,czy ciemna strona Mocy – nieważne. Wroga jednakowo boli.

Star Wars: Knights of the Old Republic (najczęściej nazywany skrótowo: KOTOR), bo o nim mowa, pojawił się w 2003 roku (najpierw Xbox, potem PC) i od razu rozpętało się szaleństwo. Mało jest gier, które byłyby tak wysoko oceniane przez wszystkie branżowe serwisy i hołubione przez ogół graczy („setki” m.in. w GameSpy, GMR Magazine i Computer Gaming Word, na GOL-u 96% i znaczek jakości, łącznie 35 tytułów „gry roku”!). A najśmieszniejsze jest to, że gra nie posiada żadnego trybu wieloosobowego i przeznaczona jest tylko do rozgrywki single player. Jak widać, dobry tytuł nie musi wcale mieć opcji gry dla setek osób.

KOTOR jest typowym cRPG-iem (bohater opisany jest mnóstwem statystyk, prowadzi drużynę do boju, a do wykonania są dziesiątki ważnych i nieważnych misji) – no, może poza tym, że umieszczony jest w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Jeśli masz nadzieję na wcielenie się w którąś z filmowych postaci lub chociaż spotkanie takowej w grze, to muszę cię zmartwić – akcja rozgrywa się w zamierzchłych czasach Starej Republiki, 4000 lat przed wydarzeniami pokazanymi w Epizodach I-VI. Całe szczęście, że w kwestii rozkładu sił nic się nie zmieniło – już wtedy istnieli rycerze Jedi i Sithowie, a wojna między nimi była równie zacięta, co parę tysięcy lat później. Ponadto lokacje (obok nieznanych np. Taris, Korriban, Manaan) trafiają się jakby znajome (Tatooine, Kashyyyk, Dantooine, Yavin).

Twój bohater uczy się kontrolowania Mocy (w jasnej lub ciemnej odmianie – wybór należy do ciebie) i wykorzystywania jej w praktyce. Nosi też nieodłączny miecz świetlny, który sam może sobie zbudować. Na swojej drodze napotyka przedstawicieli wielu ras (np. Wookie, Jawa, Ludzie Pustyni i inni), z którymi może pogadać, pohandlować, porywalizować w różnych konkurencjach (wyścigi, walki, gra karciana w Pazaak itd.), albo po prostu walczyć. Naprawdę, trudno jest wyliczyć wszystkie aspekty tak rozbudowanej produkcji jak KOTOR i nawet się tego nie podejmuję. Po prostu gra jest złożona, wielka i basta.

W KOTOR-ze można sobie zbudować własny miecz, o ile dysponuje się odpowiednimi kryształami. Możesz nawet dobrać kolor promienia!

Może jeszcze parę słów o oprawie. Grafika jest oczywiście w pełni trójwymiarowa i stoi na wysokim poziomie, ponadto akcja przerywana jest licznymi filmikami wprowadzającymi i cut-scenkami. Jeżeli chodzi o muzykę, to oprócz słynnych tematów Johnna Williamsa gra zawiera cały szereg utworów skomponowanych przez Jeremy’ego Soule’a, (Dungeon Siege, Morrowind), wedle zdania większości fanów bardzo udanych. Warto wspomnieć o świetnym spolszczeniu KOTOR-a, wykonanym przez LEM. Nie zdecydowano się (i słusznie!) na dubbing, pozostając na podłożeniu rodzimego tekstu. Tłumaczenie jest tak dobre dzięki temu, że translatorzy, zamiast wymyślać dyrdymały, skonsultowali trudniejsze kwestie wraz z polskimi fanami Star Wars.

W 2004 roku ukazała się kontynuacja KOTOR-a – Star Wars: Knights of the Old Republic IIThe Sith Lords. Akcja sequela dzieje się pięć lat po wydarzeniach, przedstawionych w „jedynce”. Ponownie wcielasz się w rycerza Jedi, ale niestety – nowa intryga nijak się ma do wydarzeń z pierwszej części i w związku z tym nie możesz zaimportować stamtąd swojej postaci. Poza świeżą fabułą w grze eksplorujesz nowe światy (Telos, Peragus), używasz niespotykanych wcześniej Mocy i broni, stykasz się z nowymi klasami postaci, używasz lekko zmodyfikowanego mechanizmu walki (dwie konfiguracje broni do błyskawicznego wykorzystania) itd. W grafice dużych zmian nie ma, natomiast oprawą muzyczną zajął się tym razem Mark Griskey, kompozytor LucasArts. Generalnie gra trzyma poziom „jedynki” i podobnie, jak ona zyskała rzesze wielbicieli i wysokie oceny branży.

Na razie w sferze niepotwierdzonych przez LucasArts plotek pojawiła się informacja o pracach nad trzecią częścią KOTOR-a. Na łamach prestiżowego amerykańskiego magazynu Electronic Gaming Monthly ukazał news, jakoby BioWare Corporation zebrała nowy zespół do prac nad Star Wars: Knights of the Old Republic III. Nowa odsłona cyklu ma być – uwaga! – grą MMORPG! Super! Chociaż jeśli ta pogłoska się potwierdzi, to i tak finalny produkt trafi do sklepów nie wcześniej w 2008 roku. Cóż, poczekamy.

Wyścigi podów to jedna z dodatkowych atrakcji KOTOR-a. Znajdziesz ich tu wiele.

Podsumowując, jeśli chodzi o pozycje cRPG w świecie Gwiezdnych Wojen, to wybór jest niewielki. W zasadzie liczą się tylko obie części KOTOR-a i gry z serii Star Wars Galaxies, o których wspominam w dalszej części artykułu. Mało, nie znaczy rzecz jasna „marnie”, bowiem wszystkie te produkcje są doskonałe, niezwykle rozbudowane, grywalne i dopieszczone w każdym detalu. To gry na długie miesiące, dlatego każda wydana na nie złotówka zwraca się z nawiązką. KOTOR-a do dzisiaj wielu fanów uważa za najlepszą grę „starwarsową” w ogóle. Po prostu jedno słowo – kult.

O ile opisane wyżej tytuły zazwyczaj można przyporządkować jakiemuś konkretnemu gatunkowi gier, o tyle istnieje szereg gier osadzonych w realiach Gwiezdnych Wojen, których nijak sklasyfikować się nie da. No, chyba że użyje się banalnego ogólnika – „zręcznościówki”. Ale to zbyt poważne uproszczenie, bowiem tak symulatory czy latane strzelaniny, jak i FPS-y są grami zręcznościowymi. Ale co powiedzieć o grach, które łączą wszystkie te gatunki plus kilka innych? Wielogatunkowce, miksery, miksy?

„Jak go zwał, tak go zwał”. Ważne, że w „starwarsowym” świecie pojawiło się wiele tytułów, łączących w sobie kilka gatunków. Początki tego trendu pojawiły się już w produkcjach z II połowy lat 80-tych (Star Wars: Return of the Jedi z 1987 roku). Na początku lat 90. na małych i dużych konsolach Nintendo (GB, NES, SNES) dużą popularność zyskały miksy: Star Wars (1991), The Empire Strikes Back (1992) oraz trzy części z cyklu Super Star Wars (1992-1994). Pomijając szczątkowe fabuły i różnice w grafice, wszystkie gry były do siebie bardzo podobne.

Latać, chodzić, skakać i ścigać się w jednej grze – nie każdy tak lubi, ale skoro wydano aż trzy części Super Star Wars, to znaczy, że amatorów „wielogatunkowców” nie brakuje.

Idea rozgrywki w „wielogatunkowce” Nintendo jest prosta i polega na tym, że co każdy poziom (lub co kilka leveli) bierzesz udział w innym rodzaju zabawy. Przykładowo wygląda to tak: level 1 – platformówka z biegającym po pustyni, wymachującym miotaczem Lukiem; level 2 – slalom landspeederem pomiędzy głazami i Banthami nad pustynią Tatooine; level 3 – strzelanina kosmiczna z „celowniczkiem”, Han na pokładzie Sokoła Millennium rozwala myśliwce TIE i asteroidy; level 4 – strzelanina 2D z widokiem z góry – finalny atak X-Wingów na Gwiazdę Śmierci itd.

Powyższe gry podobały się fanom zdobywając sporą popularność, ale na masowe zainteresowanie trzeba było jeszcze poczekać parę lat, a konkretnie do roku 1996. Wtedy to na next-genowej konsoli N64 ukazał się tytuł Star Wars: Shadows of the Empire. Produkt ten jest jedynie wycinkiem dużego projektu LucasArts o nazwie Cienie Imperium, obejmującym oprócz gry powieść fabularną, serię komiksową, system RPG, ścieżkę dźwiękową, figurki, zabawki itd. Słowo „wycinek” nie oznacza wcale, że gra jest mało ważna, wręcz przeciwnie. Wielu uważa Shadows of the Empire za jeden z lepszych „starwarsowych” tytułów w historii.

W Shadows of the Empire wcielasz się w Dasha Rendara – kumpla Hana Solo. Podobnie, jak jego przyjaciel, Dash jest człowiekiem do wynajęcia, czyli inaczej mówiąc – najemnikiem i przemytnikiem. Jego frachtowiec Outrider jest prawie tak sławny, jak Sokół Millennium i podobnie jak on przypomina kupę złomu. Nasz bohater, wplątany w intrygę przez niejakiego księcia Xizora, szefa przestępczej organizacji Black Sun, musi dość szybko zrezygnować z bycia neutralnym w wojnie z Sojuszem. A to oznacza przyłączenie się do Rebelii. I dalej już się akcja toczy z górki... Cieszy fakt, że w grze jest mnóstwo nawiązań do wydarzeń (bitwa na Hoth, zamrożenie Hana Solo), miejsc (Mos Eisley) i postaci (Luke, Han, Leia, Boba Fett) ze Starej Trylogii, umiejętnie wplecionych w całkiem nową historię, dzięki czemu nie czujesz się wyobcowany.

Shadows of the Empire to bodaj pierwsza gra, w której podczas przelotu między nogami AT-AT człowiek mimowolnie kurczy się przed ekranem, by czasem o coś nie zawadzić...

To, co rzuca się w oczy po uruchomieniu gry, to doskonała, trójwymiarowa grafika (oczywiście jak na rok wydania). W chwili konsolowej premiery gra niesamowicie wyglądała i brzmiała, zostawiając daleko w tyle nie tylko SNES-owe superstarwarsowe arcade’ówki, ale nawet dopieszczone, pecetowe Rebel Assaulty. Patrząc już na pierwszy etap gry – bitwę na Hoth – nie sposób się z tym nie zgodzić (inna sprawa, że według większości graczy ten level jest najlepszy z całej gry). Latanie snowspeederem w full 3D, rozwalanie walkerów i oplątywanie nóg AT-AT w pięknej, zimowej scenerii – to robi wrażenie nawet dziś. Pozostałe etapy to swoista mieszanina FPS, wyścigówki, platformówki TPP, strzelaniny kosmicznej itd.

Gra odniosła na N64 wielki sukces, dlatego rok po premierze LucasArts zdecydowało się wypuścić wersję pecetową. W stosunku do pierwowzoru nie wprowadzono zbyt wielu zmian, poza lepszą grafiką (konieczny akcelerator 3D) i filmikami, których w wersji konsolowej za sprawą nośnika o małej pojemności po prostu nie było. Gra była nadal fajna, ale nie odniosła już takiego sukcesu na blaszakach. Może zadecydowały o tym zbyt duże wymagania sprzętowe, może odrobinę insze sterowanie, a może po prostu mózgi pececiarzy odbierały na innych falach.

Wydawało się, że po przetarciu szlaku przez Cienie Imperium, efektowne, wielogatunkowe arcadówki poleją się szerokim strumieniem. Nic podobnego. W następnych latach zapanowała kompletna posucha. Kolejne tytuły pojawiły się po dłuższym okresie i co było do przewidzenia, ominęły PC szerokim łukiem. Najobficiej obdarowany został kieszonkowy GBA, na który trafiły „aż” dwie gry: Star Wars: Episode II – Attack of the Clones (2002) i Star Wars Trilogy: Apprentice of the Force (2004). O ile pierwsza z nich zebrała cięgi za słabą grafikę, prymitywizm i generalnie nudę, o tyle druga może się podobać fanom. W klimacie Starej Trylogii oferuje kilka fajnych etapów, jak platformówkowe levele z Lukiem w roli głównej, kosmiczne strzelaniny 2D z widokiem z góry czy też śmiganie skuterami w lasach Endoru.

Jeśli jesteś fanem Starej Trylogii to sięgnij po Apprentice of the Force, jeżeli jednak wolisz nowsze klimaty – polecam The Clone Wars. Wszystko to oczywiście tylko dla posiadaczy konsol.

Duże konsole dostały swój „zmiksowany” tytuł dopiero na początku nowego millenium. Mowa o Star Wars: The Clone Wars (2002), zręcznościówce, w której wcielasz się w rycerzy Jedi: Obi-Wana Anakina lub Mace Windu. W trakcie gry odwiedzasz sześć znanych ci planet, bierzesz udział w różnorakich misjach: pieszych, za sterami pojazdów naziemnych (np. speedbikerach, walkerach, czołgach) lub w kokpitach statków kosmicznych. Co ciekawe, w misjach, w których poruszasz się na butach wymachując mieczem świetlnym, możesz wejść do pojazdu i w nim kontynuować misję. Walki są bardzo widowiskowe i bierze w nich udział mnóstwo jednostek – dzięki temu czujesz się jedynie cząstką, a nie głównym elementem bitwy. Gra jest świetna, choć w single’u odrobinę za krótka. Na szczęście multi rekompensuje niezaspokojone apetyty fanów, oferując wiele fajnych trybów z kooperacją (split-screen) na czele.

Niewiele tych tytułów, a większość na dodatek na konsole. Ale za to w 2005 roku pojawiła się gra, również na PC, która zrekompensowała brak dobrych „mikserów”, opartych na świecie Gwiezdnych Wojen. Mam na myśli LEGO Star Wars – grę, która już przed premierą wzbudzała sporo kontrowersji wśród „starwarsowych” fanów. No bo jak można wydać grę opartą na ich ukochanym uniwersum, w których wszystko, począwszy od krajobrazów, budynków, pojazdów po bohaterów, zbudowane jest z klocków! No bo jak można traktować poważnie grę, w której z zabitych wrogów i rozbitych przedmiotów wylatują monety, które należy zbierać? Toż to dziecinada! No i fakt faktem, że gra dedykowana jest dla dzieci, ale...

Gra jest mieszaniną platformówki, wyścigówki i strzelanej latanki. Sterujesz postaciami znanymi z Epizodów I-III m.in. Obi-Wanem, Qui-Gon Jinnem i Yodą. W misjach pieszych dowodzisz 2- lub 3-osobowymi drużynami, przełączając się w dowolnym momencie między postaciami. Jako broni używasz oczywiście mieczy świetlnych, choć i dobry miotacz jest nie do pogardzenia. Ponadto bierzesz udział w wyścigach podów (Tatooine) czy bitwach w kosmosie (Naboi, Coruscant) i wielu innych atrakcjach. W trybie multi doskonały jest tryb kooperacji, gdzie każdym z członków drużyny steruje inny gracz. Zabawy jest co niemiara, dlatego, mimo iż gra jest łatwa i przeznaczona dla młodszej części graczy, trudno od niej oderwać ludzi, którzy sami mają dzieci.

Klockowaty Obi-Wan? Też pomysł! Zrobili jakieś badziewie LEGO Star Wars, w sam raz dla przedszkolaków! No dobra, synku, posuń się trochę, tatuś tylko popatrzy...

Sukces jedynki przeszedł wyobrażenia chyba samych twórców, ale szybko skorzystali z fali popularności „starwarsowych” klocków i w zaledwie rok później wydali LEGO Star Wars II: The Original Trilogy. Gra, oparta tym razem na Starej Trylogii, pozwala stworzyć sobie bohatera od podstaw, po prostu składając go z klocków. Oczywiście są też gotowe postaci, znane i lubiane z filmów: jak Luke Skywalker czy Han Solo. Ponadto, jeśli posiadasz save’y z pierwszej części, możesz sobie zaimportować stamtąd bohaterów. A tak poza tym, znowu masz do przejścia wiele zróżnicowanych etapów, od chodzonych naparzanek, poprzez szaloną jazdę na speeder bike’ach, po kosmiczne szaleństwa za sterami X-Wingów. Gra osiągnęła ogromny sukces, sprzedając się w ponad milionie sztuk i to w zaledwie kilka dni od daty premiery. Dlatego trudno się dziwić, że pojawiły się plotki o kolejnej części gry, tym razem przeznaczonej na Wii. Ma się nazywać LEGO Star Wars: The Complete Saga i ukazać się pod koniec 2007 roku. Oj, będzie się działo...

Patrząc na to, co się dzieje w ostatnich latach w grach, nie mam wątpliwości, że coraz więcej gier, również „starwarsowych”, będzie łączyło w sobie kilka gatunków. Coraz ciężej znaleźć tytuły stricte jednego rodzaju, zawsze jakaś domieszka jest dodana. Co innego jednak dwa, no może trzy gatunki w jednym (vide świetne LEGO Star Wars), co innego totalny mikser w stylu Shadows of the Empire, gdzie co level zaskakiwany jesteś czymś innym. Dlatego z dużym sentymentem traktuję ów stary tytuł z 1996 roku. Jeśli nie grałeś w niego dotychczas, to nic straconego – kup N64 za trzy dychy, dokup carta z grą za dwie i będziesz miał ucztę na wielkim ekranie telewizora za równowartość raptem 10 paczek papierosów. Przy okazji rzucisz nałóg.

Czy ktoś z was, „starwarsowych” fanów nie zastanawiał się choć raz nad tym, jakim cudem tyle czasu garstka rebeliantów wodziła za nos potężną imperialną armię? Dlaczego pięć X-Wingów, trzy Y-Wingi i jeden Sokół Millennium dało radę przerobić na kosmiczny pył dziesiątki myśliwców TIE wraz z ich bazą – Gwiazdą Śmierci? Na karb czego zrzucić nieporadność elitarnych, zmechanizowanych jednostek Imperium w walce z garstką słabo uzbrojonych partyzantów, wspomaganych watahą misiów? Zastanawialiście się nad tym? Nie?! Ja też nie. Ale skoro filmy karmią nas tak absurdalnymi sytuacjami, dlaczego gry nie miałyby tego robić?

U góry SWE1: Phantom Menace, na dole SWE3: Revenge of the Sith. Te gry dzieli dystans 6 lat, co widać, ale hack’n’slashowe zasady gry pozostały niezmienne.

Są tytuły, w których stajesz do walki sam lub samowtór przeciwko krociom: sieczesz, rąbiesz i strzelasz, a gdy opadnie pył, pozostają tylko trupy i zgliszcza. Przykładem jest choćby Star Wars Episode I: The Phantom Menace (1999) – chodzona nawalanka TPP (PC, PSX) z lekkimi elementami przygodowymi (zbierasz i wymieniasz przedmioty). Kierując jedną z czwórki filmowych postaci (Qui-Gon Jinn, Obi Wan, królowa Amidala lub kapitan Panaka) przerabiasz na złom droidy Federacji Handlowej w miejscach znanych z Episodu I (Naboo, Tatooine, Coruscant itd.). Używasz „konwencjonalnego” oręża (miecz świetlny, miotacze, bomby) oraz Mocy, ale nie licz na skomplikowane kombosy. Gra jest prosta, by nie powiedzieć prostacka.

Dość podobna w formie jest inna, stosunkowo świeża pozycja LucasArts – Star Wars: Episode III Revenge of the Sith (2005). Do wyboru masz tylko dwóch bohaterów – Obi-Wana Kenobiego i Anakina Skywalkera (fakt, że kilka innych grywalnych postaci odblokowujesz w miarę postępów w grze), ale za to wyposażonych w o wiele szerszy, efektywniejszy zasób ruchów i ciosów, jak na prawdziwych Jedi przystało. Również używanie Mocy opiera się nie tylko na przewracaniu rywali, ale także innych, dokuczliwych dla nieprzyjaciół sztuczkach (wyrywanie broni, zdalne rzucanie przedmiotami itp.). Na uwagę zasługuje ciekawy tryb kooperacji, gdzie oboje Jedi, ramię w ramię wyrabują sobie drogę wśród nieprzyjaciół. Niestety, gra nie jest zbyt długa i po kilku godzinach widzisz już napisy „congratulations” i „game over”. Szkoda. Aha, obie wyżej opisane gry, oprócz zasad zabawy, łączy jeszcze jedno – ukazały się przed premierami swoich filmowych odpowiedników i zawierają spoilery, które niejednemu fanowi Gwiezdnych Wojen zepsuły humor w czasie wizyty w kinie (bo wiedział, co będzie widział).

Jeśli masz Xboxa, a dwóch bohaterów do wyboru to dla ciebie zbyt mało, nie włączaj czasem Star Wars: Obi-Wan. W tej, wydanej w 2001 roku grze sterujesz tylko tytułowym Obi-Wanem (w singlu, bo w multiplayerze jest kilku Jedi do wyboru). Poza tym czeka cię standardowa rozgrywka w realiach Epizodu I, przy użyciu tradycyjnie: miecza świetlnego i Mocy. Niestety, słabawa oprawa gry, taka sobie grywalność i dość szybko ogarniająca nuda sprawiają, że nie każdy znajdzie przyjemność w obcowaniu z Obi-Wanem. Znacznie lepszą pozycją jest Star Wars: Bounty Hunter z 2002 roku (PS2, GCN), pozwalająca wcielić się w słynnego łowcę nagród – Jango Fetta – ojca równie sławnego Boby (posiadacza latającego „żelazka”). Na zlecenie Dartha Tyranusa Jango ma za zadanie dorwać Bango Gora – sekciarza i mrocznego Jedi. Oczywiście, droga do celu nie jest łatwa i nasz łowca nagród musi użyć całego swego kunsztu i wyposażenia, by wykonać zlecenie. A ekwipunek ma bogaty: pistolety, miotacz, snajperka, linka, strzałki obezwładniające, rakiety itd. Nie można zapomnieć oczywiście i odrzutowym plecaku, pozwalającym wykonywać długie skoki i razić wrogów z powietrza. Jakże to miła odmiana od ciągłego wymachiwania mieczem świetlnym.

Dwa SW: Obi-Wany – jeden na Xboxa, drugi na GBC. Różnice w oprawie spore, w grywalności już nie – obie gry są takie sobie.

Małe konsolki również mają swoje „starwarsowe” tytuły hack’n’slashowe. Przykład? Star Wars Episode I: Obi Wan’s Adventures (2000) na GBC – tytuł brzmiący podobnie do produkcji na Xboksa, choć nic te gry, poza uniwersum i głównymi bohaterami, nie łączy. No, może to, że obie są dość przeciętnymi pozycjami. Odrobinę lepiej oceniany jest wydany w tym samym roku na GBA Star Wars: Episode I – Jedi Power Battles. Do wyboru masz nie jednego, a trzech bohaterów, którzy używając miecza świetlnego i Mocy przedzierają się przez 10 etapów, rozwalając droidy i pojedynkując się z bossami (Darth Maul). Gra była na tyle dobra, że pojawiły się też jej wersje na DC i PSX-a. Ostatnią z nawalanek na handheldy starszej generacji jest Star Wars: The New Droid Army z 2002 roku – gierka pokrewna Jedi Power Battles, z podobną grafiką, wachlarzem ruchów oraz wykorzystywanego wyposażenia i Mocy.

Ostatnimi czasy, wraz z pojawieniem się PSP i NDS-a, powstają gry akcji dedykowane wyłącznie tym konsolkom. Jedną z nich jest Star Wars: Lethal Alliance (2006), w którym wcielasz się w żeńsko-mechaniczny duet: rebeliantkę Riannę Saren (przedstawicielkę bodaj tej samej rasy, co niewolnica Jabby, zeżarta przez Rancora) i jej droida Zeeo. Akcja gry umieszczona jest pomiędzy III i IV Epizodem, a twoim głównym celem jest zdobycie planów Gwiazdy Śmierci. Odwiedzasz więc kolejne kontrolowane przez Imperium planety, likwidujesz zastępy szturmowców, a tam, gdzie nie dasz rady wejść, zrobi to za ciebie twój Zeeo. Na swojej drodze napotykasz wiele znanych ci postaci: księżniczkę Leię, Dartha Vadera, Bobę Fetta czy Kyle’a Katarna.

Na koniec tego lub początek przyszłego roku planowana jest premiera Star Wars: Force Unleashed – ciekawie zapowiadającej się nawalanki na wszystkie liczące się platformy sprzętowe (ale nie na PC). To, co odróżnia ten tytuł od większości chodzonych bijatyk, to fakt, że wcielisz się w niej w tego „złego” – ucznia Dartha Vadera. Korzystając z ciemnej strony Mocy będziesz miał za zadanie utrwalać panowanie Imperatora, co wiąże się m.in. z likwidowaniem ostatnich pozostałych przy życiu rycerzy Jedi i ich sojuszników. Słabiutki na początku, z czasem staniesz się potężnym, niepokonanym Sithem. Gra ma posiadać kilka zakończeń i już dzisiaj wzbudza wiele emocji. Tym bardziej że mimo wielu wersji, prawdziwie skrzydła rozwinie na dopiero na rywalizujących z sobą next-genach – X360 i PS3. Gdzie będzie wyglądać lepiej – zobaczymy.

Prawdziwa uczta dla oczu - Star Wars: Force Unleashed. Kupno next-gena i „plaszczaka” staje się koniecznością.

Kończąc powoli wędrówkę po „starwarsowych” tytułach hack’n’slashowych muszę dla porządku wspomnieć o jeszcze dwóch, odrobinę innych niż te wyżej opisane. Nie są to chodzone naparzanki, a pojedynki na arenach, pokrewne takim seriom jak Tekken, Virtua Fighter czy Twisted Metal. Mam na myśli bijatykę z 1997 roku na PSX-a – Star Wars: Masters of Teras Kasi oraz trzy lata młodsze walki maszyn – Star Wars: Demolition (DC, PSX). Oba produkty, a szczególnie pierwszy, są słabiutkie jak diabli. W Masters of Teras Kasi sterowanie jest tragiczne, a sama rozgrywka kompletnie niewyważona (jeden zawodnik używa jako broni specjalnej miotacza, inny – kija! Kto wygra?). W Demolition natomiast wszystko jest teoretycznie w porządku: wiele trybów zabawy, pojazdów, aren, bonusów itd. Niestety, jakoś gra nie przekonała ani fanów, ani recenzentów do siebie. Singiel nudzi się po pięciu minutach, multiplayer – trzyma przy telewizorze niewiele dłużej. Generalnie obie gry nadają się jedynie do kupienia za grosze i postawienia na półeczce obok innych, „starwarsowych” szlagierów. I niech tam już pozostaną.

Żadna z chodzonych nawalanek, opartych na świecie Gwiezdnych Wojen, jakoś nie zasłużyła na miano tytułu kultowego czy rewolucyjnego. Ot, wydanych jest szereg lepszych lub gorszych średniaków, choć niektóre pozycje zasługują na miano porządnego rzemiosła (Bounty Hunter, Lethal Alliance). Czy najbliższa przyszłość zmieni coś w tej kwestii? Trudno powiedzieć, choć Force Unleashed zapowiada się obłędnie i może stać się hitem. A wtedy nie pozostanie mi i wam nic innego, jak zamienić swoje 100-hercowe telewizyjne „kobyły” na coś znacznie bardziej płaskiego, dokupić next-gena, grę i zostać ukochanym uczniem lorda Vadera.

Przytłaczająca większość gier, osadzonych w uniwersum wymyślonym przez Lucasa, to gry zręcznościowe. Co na to fani Gwiezdnych Wojen, nie posiadający ani refleksu, ani smykałki, ani chęci do zwariowanego naparzania w przyciski pada lub myszki? Cóż, dla nich przeznaczone są gry strategiczne, wymagające myślenia, planowania, drapania się po głowie, dłubania w nosie itd. Czy „starwarsowy” świat ma do zaoferowania tego typu tytuły? Ma, choć problem bogactwa strategii raczej nie dotyczy.

Zacznijmy od wydanej w 1998 roku strategii Star Wars: Rebellion (PC). Potężna to gra – operujesz na obszarze zajmowanym przez 200 planet. Stojąc po stronie Rebelii musisz zdobyć Coruscant oraz uwięzić Palpatine’a i Vadera, kierując natomiast Imperium poszukujesz tajnej bazy rebeliantów oraz dążysz do schwytania Luke’a Skywalkera i Mon Mothmy. Cała rozgrywka podzielona jest na dwie fazy: strategiczną (wydobycie surowców, rozbudowa infrastruktury, dyplomacja, rekrutacja, sabotaż itd.) i taktyczną (walki 3D w czasie rzeczywistym z regulowanym upływem czasu). Mimo sporej liczby dostępnych jednostek walki nie są zbyt porywające za sprawą zbyt małej liczby poleceń, jakie można im wydawać. Ponadto gra ma trudny do opanowania interfejs, średnią grafikę i sporo błędów logicznych (podstawą floty powietrznej nie są potężne okręty, a małe stateczki, inicjowanie działań wojennych prowadzi do automatycznego spadku popularności itp.). Generalnie, choć zdarzają się fanatycy broniący z całych sił Rebelliona, tytuł ten przez większość fanów i branżę uznany został za niewypał.

Są ludzie, którzy autentycznie fascynują się Rebellionem. Natomiast fanów The Gungan Frontier jak dotąd nie spotkałem.

Inną, znacznie mniej znaną strategią jest Star Wars Episode I: The Gungan Frontier (1999). Gra nawiązuje do cyklu Simów i polega na zbudowaniu środowiska, w którym znana z Mrocznego Widma rasa Gungan (ziomale Jar Jar Binksa) mogłaby żyć, rozwijać się i budować swoje miasto. W trakcie 13 misji rekultywujesz teren, obsadzasz go zwierzątkami i roślinkami (łącznie 80 gatunków) i patrzysz, jak ten ekosystem wpływa na populację Gungan. Jeśli coś nie gra, przeglądasz wykresy, dokonujesz korekt, modyfikujesz łańcuchy pokarmowe, tworzysz własne gatunki itd. Grafika oraz animacja są słabiutkie i w ogóle trudno znaleźć jakiś punkt, w którym gra mogłaby zaciekawić fana Gwiezdnych Wojen. Ale jeśli masz 6 lat i lubisz humanoidy z długimi uszami – może się skusisz.

Bardzo duże nadzieje wiązano z pierwszym, prawdziwym „starwarsowym” RTS-em – Star Wars: Force Commander (2000). Niestety, gra nie do końca spełnia pokładane w niej nadzieje. Niby wszystko jest fajnie: dwie tradycyjne strony konfliktu, ponad 70 jednostek do wykorzystania, lokacje ze Starej Trylogii (Tatooine, Hoth, Endor, Yavin), pełne trójwymiarowe środowisko itd. Ponadto zrezygnowano z wydobywania i przetwarzania surowców na rzecz przydzielania punktów za zdobywanie kluczowych węzłów strategicznych. Za punkty te możesz stawiać budowle i produkować jednostki. Fajny system, znany jeszcze ze stareńkiego Panzer Generala. Jest jednak kilka niedoróbek, obniżających wartość Force Commandera. Razi skomplikowane sterowanie, toporny interfejs i kulejąca praca kamer. Gra w chwili wydania potrzebowała mocarnego komputera, co jest trochę dziwne, bo grafika wcale nie zachwyca, szczególnie w oddaleniach.

Lepsze wrażenie sprawia z pewnością wydany na PC i Maca Star Wars: Galactic Battlegrounds (2001). Duża w tym zasługa silnika z Age of Empires, którego zastosowanie ma wpływ zarówno na oprawę gry, jak i mechanizm rozgrywki. Ma to swoje zalety, jak i wady. Gra wygląda ładnie, jest aż sześć stron konfliktu (oprócz standardowo Rebelii i Imperium możesz wybrać Federację Handlową, Królestwo Naboo, Wookies oraz Gungan) i mnóstwo (ponad 300) jednostek do użycia. Ale jak to zazwyczaj bywa, zawsze jest jakieś „ale”. No bo cóż nam z takiego bogactwa, skoro zarządzanie poszczególnymi nacjami niewiele się różni od siebie – w taki sam sposób zbiera się zasoby, rozbudowuje infrastrukturę, produkuje żywność i prowadzi walkę. W zasadzie różnice między stronami konfliktu ograniczają się do ich designu. Sytuację ratuje trochę tryb multiplayer (wiadomo, że żywy przeciwnik nie myśli tak sztampowo, jak maszyna) i edytor map, pozwalający przedłużyć rozgrywkę praktycznie w nieskończoność.

Force Commander nie jest majstersztykiem graficznym, Galactic Battleground za to wygląda jak mod do Age of Empires.

Rok po wydaniu podstawki pojawił się dodatek do Galactic Battlegrounds (PC, Mac) o wszystko mówiącym podtytule: Clone Campaigns. Miłośnicy Epizodu II ucieszyli się z dwóch nowych frakcji, z 200 nowych jednostek i 14 misji dla pojedynczego gracza, osadzonych w realiach Ataku Klonów. Co do rozgrywki to nie jest ona ani lepsza, ani gorsza od gry-matki – jest dokładnie taka sama. Jednych to cieszy, innych irytuje. Aby zagrać w Clone Campaigns, potrzebujesz zainstalować wcześniej Galactic Battlegrounds.

Chyba pierwszą strategią „starwarsową”, która spodoba się każdemu miłośnikowi RTS-ów, jest Star Wars: Empire at War (2006). Akcja toczy się w czasach filmowej Nowej Nadziei, więc już wiesz, że musisz po raz kolejny opowiedzieć się albo po stronie Rebelii, albo Imperium. W grze spotykasz się z najważniejszymi bohaterami Starej Trylogii, choć na dokładkę dostajesz również parę „niefilmowych” postaci, znanych w innych produkcji np. Kyle’a Katarna (Shadows of the Empire) czy Marę Jade (Jedi Knight: Mysteries of Sith). Do dyspozycji masz ludzi i sprzęt znany z Epizodów IV-VI oraz Expanded Universe, a areną zmagań jest 80 lokacji (w tym 40 planet). Szkoda tylko, że udając się powtórnie na jakąś planetę, za każdym razem lądujesz w tym samym miejscu.

Rozgrywka, podobnie jak w Rebellionie, składa się z dwóch etapów: strategicznego (ogólnie pojęte zarządzanie) i taktycznego (walka). Jednostek na polu walki jest znacznie mniej niż choćby w Galactic Battlegrounds, ale są za to bardziej zróżnicowane i wyspecjalizowane. Bitwy są dynamiczne, efektowne i po prostu ciekawe. Wizualnie gra może się podobać (specjalnie pod grę zrobiono nowy silnik graficzny – Alamo), natomiast dźwiękowo również, chociaż... Zatwardziali fani krytykują polski dubbing, nie przystający ich zdaniem do angielskiego oryginału. Ale to w sumie szczegół. Warto jeszcze dodać, że Empire at War posiada tryb rozgrywki wieloosobowej w 2-8 osób. Najlepsi dowódcy mogą nawet znaleźć się na globalnej liście championów, umieszczonej w necie na specjalnej, dedykowanej grze stronie.

Walki w Empire at War toczą się nie tylko na powierzchniach planet, ale również w przestrzeni kosmicznej.

Empire at War bardzo szybko zyskało aplauz „starwarsowych” fanów i sympatię recenzentów (średnia ocen w necie ponad 80 procent, rekomendacje np. GOL-a), dlatego na dodatek nie trzeba było czekać długo. Ukazał się on po kilku miesiącach od premiery podstawki i nosi tytuł Star Wars: Empire at War – Forces of Corruption. Akcja toczy się tuż po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci. Wykorzystując chwilowe osłabienie walczących stron, na scenę wkracza trzecia frakcja – przestępcza organizacja Tyber Zanna. Tym samym dostajesz 28 nowych jednostek, 13 całkiem świeżych aren zmagań, ponadto dokonano kilku ulepszeń w opcjach walki. Gracze narzekają trochę na słabe zbalansowanie rozgrywki, ale w sumie trudno to nawet uznać za wadę gry. Generalnie jest w porządku.

Ocena „starwarsowych” gier strategicznych wypada tak sobie. Na kilka omówionych tytułów tylko ostatni spodobał się większej rzeszy fanów, reszta to typowe przeciętniaki. Niemniej miłośnicy strategii, a szczególnie RTS-ów powinni być z podstawki i dodatku do Empire at War zadowoleni. A jeśli zabawa w te same misje, na tych samych planszach w końcu ci się znudzi, pozostaje inwencja własna i darmowy edytor map, opublikowany w sieci jakiś czas temu przez firmę Petroglyph.

Przez lata fani Gwiezdnych Wojen nie mogli doczekać się prawdziwej gry wyścigowej, osadzonej w ich ukochanym świecie. Orzech był o tyle trudny do zgryzienia, że w Starej Trylogii nie było praktycznie wydarzeń, pod które można by było podczepić jakiekolwiek zawody w ściganie się. Owszem, jakieś namiastki się zdarzały, jak choćby rywalizacja Kyle’a Katarna z zabójcami Luke’a w Shadows of the Empire. Ale to był tylko jeden etap, poza tym tam chodzi nie tyle o zajęcie pierwszego miejsca, co o ukatrupienie rywali. Prawdziwych wyścigów wszyscy doczekali się dopiero pod koniec lat 90-tych XX wieku.

Kto chce się pościgać, SW Episode I – Racer jest dla niego jedynym wyborem. Tylko nie jedz zbyt sutego posiłku przed rozpoczęciem gry! Jest szybko, za szybko!

W 1999 roku pojawił się na N-64 Star Wars Episode I – Racer (nieformalnie nazywany Pod Racerem). W grze wykorzystano fakt, że w nowym, „starwarsowym” obrazie kinowym (Mroczne Widmo) wyścigi podów na Tatooine były jedną z głównych, by nie powiedzieć największą atrakcją. W grze wcielasz się w postać małego Anakina, dosiadasz jeden z 21 pojazdów i mkniesz z prędkością 600 mil/h po 25 torach w ośmiu różnych sceneriach (w tym rzecz jasna po Tatooine). W zmaganiach pomagają ci rozmaite „dopałki”, a rywali możesz albo prześcignąć, albo się ich pozbyć, spychając np. na skałę. Oczywiście oni też nie są święci. Po odniesieniu zwycięstwa zarabiasz kasę, za którą rozbudowujesz swego poda. Trójwymiarowa grafika jest niezwykle dopracowana, ultrapłynna i tak szybka, że niekiedy wydaje się, że grać się po prostu nie da!

Racer zrobił dużą furorę nie tylko wśród „starwarsowych” graczy. Już wkrótce po premierze pojawiły się wersje na kolejne platformy sprzętowe – Dreamcasta, Mac-a, PC, a nawet GBC (choć tutaj jest w 2D). Na pececie gra wygląda super (800x600), ale na mnie największe wrażenie zrobił automat arcade z Racerem na pokładzie – coś niesamowitego! Do dyspozycji graczy jest duży monitor, fotel w obudowie wziętej żywcem ze ścigacza (!) oraz to, co napawa największym (przynajmniej na początku) przerażeniem – dwa „oryginalne” kontrolery służące do sterowania podem. Ale jak się już dopasujesz do tego zestawu – wpadłeś.

Porządny wyścig nie może się obejść bez możliwości rywalizacji z żywym przeciwnikiem. Twórcy Racera postarali się, by nawet użytkownicy każdej z platform sprzętowych mogli pobawić się w multiplayerze. I tak użytkownicy GBC mogą rywalizować w dwójkę po zlinkowaniu konsolek, posiadacze Nintendo 64 i Dreamcasta walczą (również w dwie osoby) na podzielonym ekranie, a komputerowcy mogą śmigać po LAN-ie w maksymalnie osiem osób. Ważne, że nawet na słabszych maszynach (N-64) gra nie zwalnia i naprawdę można się cieszyć prędkością.

Przepustnica plus wielofunkcyjna rączka z hamulcem – zabawa w arcadowego Star Wars Racera pozwala poczuć prawie to samo, co Anakin Skywalker.

Dobry tytuł musi się doczekać kontynuacji. Tak też jest w tym wypadku, choć... Sequel, który ukazał się w 2002 roku pod tytułem Star Wars: Racer Revenge, wydany został tylko na PlayStation 2. Szkoda. A tak poza tym, ponownie wcielasz się w skórę Anakina Skywalkera (bardziej wyrośniętego niż w Epizodzie I – akcja gry dzieje się w osiem lat później) i stajesz do rywalizacji przeciwko 18 kierowcom (kilku nowych) z Sebulbą na czele. Główne założenia gry pozostały te same, a samych zmian w stosunku do pierwszej części jest niewiele. Ot, grafika jest ciut lepsza, dodano cztery nowe planety do oblatania, no i trasy są ciekawsze: bogatsze w detale, bonusy i skróty. Oczywiście zaimplementowano również multiplayer – dwóch graczy może się ścigać w split-screenie. Generalnie Racer Revenge jest warty polecenia, szczególnie dla tych, którzy wcześniej nie grali w część pierwszą.

Obie części Racera nie muszą się raczej obawiać konkurencji, bo jej praktycznie nie ma. No bo trudno traktować poważnie takie tytuły, jak choćby Star Wars: Anakin’s Speedway (PC). Gra ukazała się w tym samym co Racer czasie, ale prezentuje diametralnie inne podejście do wyścigów. Niby są tu pody, „starwarsowi” rywale i trasy, ale wszystko to obłupione z dobrej grafiki (tylko 2D) i grywalności. Sama zabawa polega tylko na przejeździe po pełnym zawijasów torze i dobieraniu prędkości poda – na tyle małej, by nie wypaść z toru i na tyle dużej, by wyprzedzić rywali. To wszystko. O sterowaniu na boki nie musisz się martwić, bo go po prostu nie ma. Gra może zainteresować tylko dzieciaki (zdaje się, że do nich jest adresowana) i to te w wieku przedszkolnym, bo starsze znudzą się po pięciu minutach.

Jakby poszukać, znajdzie się jeszcze jedne wyścigi, osadzone w świecie Gwiezdnych Wojen – niestety, również skierowane raczej dla dzieci lub ewentualnie starych koni – zatwardziałych fanów Mario Kart. Myślę o Star Wars: Super Bombad Racing (2001). Gra, wydana również na PS2, jest w odróżnieniu od Anakin’s Speedway produktem dopracowanym, miodnym, w sam raz dla tych miłośników gwiezdnej sagi, którzy potrzebują odrobiny wytchnienia od innych, poważniejszych, „starwarsowych” tytułów. A co tutaj mamy? Ósemkę bohaterów (m.in. Yodę, Anakina Skywalkera, Obi-Wana, Sebulbę i innych), odwzorowanych w karykaturalny, dziecinny sposób (wielkie główki, maleńkie kończyny). Owa drużyna ściga się z sobą na dziewięciu trasach (na Tatooine, Naboo, Coruscant), zbierając i używając klasycznych bonusów (przyśpieszaczy, promieni spowalniających, pól ochronnych, min, laserów itd.) oraz ataków specjalnych, dedykowanych konkretnej postaci. Jak ci się znudzi rozgrywka w singlu, możesz podłączyć do konsoli multitapa i porywalizować w czwórkę. Ogólnie fajna to gierka.

Z dwóch mniej „poważnych” wyścigów Anakin’s Speedway jest zdecydowanie mniej miodny, bardziej prymitywny i w ogóle do luftu.

Generalnie „starwarsowi” miłośnicy wyścigów nie mają co narzekać. Z jednej strony mało tych tytułów, a jeszcze mniej faktycznie dobrych. Z drugiej jednak – Star Wars Episode I – Racer (i jego kontynuacja) wystarczy w zasadzie każdemu, kto kocha prędkość. Bo to naprawdę wyśmienity tytuł. Nie dość, że szybkość, z jaką pędzą pody, wgniata wręcz w fotel, to jeszcze gra ma w sobie wszystko to, co najlepsze futurystyczne „ścigałki” z tego gatunku (WipeOut, Extreme-G, HI-Octane, Rollcage i inne): wiele pojazdów o różnych charakterystykach, kupę zakręconych tras, wyjątkowo wrednych rywali, ciekawy arsenał oraz odlotowe „dopałki”. Grać!

Istnieje szereg gier, nie mających wiele wspólnego z pełnymi dynamizmu, fajerwerków i gnającej non stop do przodu akcji tytułami, toczących się w świecie Gwiezdnych Wojen. Jedynym wspólnym mianownikiem (ale jakże ważnym) jest w zasadzie to, że one również osadzone są w „starwarsowym” uniwersum. Owe produkcje to najczęściej (choć nie zawsze) gry logiczne.

Grałeś kiedyś, fanie George’a Lucasa w szachy? Nie? To zmuś się, a pomoże ci Chessmaster 3000 w wersji imperialno-rebelianckiej, czyli Star Wars Chess. Gra jest stara jak świat (1993) i niejeden młodzian ani spojrzy na prymitywną grafikę, ale trzeba przyznać, że tak muzyka i speeche, jak i animacje okładających się figurek z Gwiezdnych Wojen nawet dziś mogą się podobać. Zresztą nie o grafikę w szachach chodzi i jeśli tylko ktoś lubi ten rodzaj rozrywki, na grę się skusi. Nie skusi się natomiast pewnie na inny „starwarsowy” tytuł – Star Wars: Jeopardy! (1999). Gra należy do licznej komputerowej rodziny „Jeopardów” (quizy), o beznadziejnej oprawie, nudnych zasadach i krótkim czasie zabawy. Dla masochistów.

Osobiście nie znam żadnego fana Gwiezdnych Wojen, który by się fascynował „starwarsowym” quizem. Powiem szczerze: nie znam nikogo, kto by w ogóle słyszał o Jeopardy!

Jednym z „dziwadeł” jest Star Wars: Yoda Stories (1997). Jest to gra typu desktop (uruchamia się w okienku windowsowym) – do wrzucenia na pulpit komputera w czasie przerwy w pracy lub nauce, pogrania chwilę, a potem wyłączenia i zapomnienia. Jako Luke wykonujesz zlecenia mistrza Yody, latasz pomiędzy planetami, rozwiązujesz łamigłówki i walczysz ze szturmowcami Imperium, Tuskenami, fauną planet itd. Zagadki nie są trudne, lokacje nie porażają wielkością (ale za każdym razem generowane losowo), grafika jest cieniutka, a muzyka występuje – od święta. Nie dziwią więc mierne oceny, wystawione Yoda Stories przez branżę, chyba jednak do końca niezbyt sprawiedliwe, bo jak napisałem wcześniej – to nie żaden poważny tytuł, a raczej „przerywnik” w pracy.

Ciekawym, familijnym pomysłem było przeniesienie Monopoly – popularnej gry planszowej w świat Gwiezdnych Wojen. W wydanym w 1997 roku Star Wars: Monopoly (PC) znajdziesz w zasadzie wszystko to samo, co w oryginale, ale oczywiście w „starwarsowej” oprawie. Jest więc ośmiu bohaterów Starej Trylogii do wyboru (Luke, Leia, Han Solo, Bobba Fett i inni), jest handel kosmicznymi obiektami: planetami, statkami i stacjami orbitalnymi, są zdarzenia jak zwykle losowe itd. Dodatkową zaletą gry jest możność gry w kilka osób po sieci oraz dowcipna narracja Anthony Danielsa – filmowego C3PO.

Dla miłośników Adama Słodowego idealną pozycją zdaje się być Star Wars: DroidWorks. Ta, wydana w 1998 roku na PC logiczna gierka, traktuje o przygodach droida, którego najpierw musisz sobie sam skonstruować. Dostajesz do dyspozycji 87 unikalnych części, które możesz z sobą w różnoraki sposób łączyć, tworząc unikalnego robota. Ktoś wyliczył, że łącznie jest 25 mln kombinacji – wierzymy mu na słowo. W każdym bądź razie, jeśli lubisz takie klimaty, to gra jest wybitnie dla ciebie, tym bardziej że graficznie również zachęca do zabawy (zastosowano silnik SITH z Jedi Knight).

Jeśli masz głowę na karku, skonstruujesz prawdziwego Terminatora, jeśli nie – wybrakowaną kosiarkę do trawy. DroidWorks ci na wszystko pozwoli.

Podobnie brzmiącą do poprzedniczki, jednak odrobinę inną w założeniach jest Star Wars: Pit Droids (1999). W tej grze logicznej, ulokowanej w uniwersum Epizodu I, masz za zadanie doprowadzić swoje roboty do wyjścia z planszy, rozwiązując po drodze szereg łamigłówek i sprytnie omijając pułapki. Tytuł liczy ponad 300 etapów, rozgrywanych w ośmiu lokacjach, ale tak naprawdę za sprawą dołączonego edytora zagadek i dostępnej w necie twórczości fanów, jest ich o wiele więcej. To naprawdę dobra pozycja dla miłośników łamania głowy i, mimo iż dedykowana jest dzieciom, zajmie i zabawi nawet starszych graczy.

O ile Pit Droids jest grą zarówno dla młodych smarków, jak i starych koni, o tyle Star Wars: Yoda’s Challenge (1999) to pozycja wyłącznie dla przedszkolaków. Podzielona na sześć części, umożliwia dzieciakom poznać podstawy matematyki, elementarne zasady pisowni, rozpoznawać dźwięki i w ogóle rozwijać zdolność logicznego myślenia. Stopniowany poziom trudności pozwala na dopasowanie zagadek do intelektu dziecka, a śliczniusia, kolorowa grafika 2D przyciąga do monitora moje i twoje (obecne lub przyszłe) pociechy. Co ważne, poprzez spotkanie z bohaterami z Gwiezdnych Wojen, gra w pewnym sensie agituje i kształci przyszłe „starwarsowe” kadry. O matematyce w wydaniu podstawowym traktuje również inny tytuł – Star Wars: Math – Jabba’s Game Galaxy (2000), a trójwymiarowa grafika jest jeszcze ładniejsza, niż w Yoda’s Challenge.

Miła dla oka grafika to jeden z atutów Yoda’s Challenge. Niestety, dla dorosłego kontakt z grą powinien ograniczyć się do uruchomienia jej dziecku na komputerze. Nie ten target.

Gry logiczne, osadzone w „starwarsowym” świecie nigdy hitami nie były i raczej nie będą. Ot, to raczej takie ciekawostki, odpryski od głównego, „starwarsowego” nurtu. Większość z nich to pozycje edukacyjne, dedykowane młodszej części społeczności graczy. Co ciekawe, wszystkie ukazały się na PC-ta, a prawie żadna (poza Yoda Stories – ta ma również „gejmbojową” wersję) na konsole. To kolejny (w sumie żaden odkrywczy) dowód na to, że dominującymi tytułami na konsolowy hardware są dynamiczne gry zręcznościowe.

Nie ulega wątpliwości, że w czasach wszędobylskiego Internetu, w sytuacji, kiedy większość konsol ma dostęp do sieci, gry z dominującym trybem wieloosobowym lub też stricte sieciowe zaczynają zdobywać coraz większy segment rynku. Ten trend nie ominął również świata Gwiezdnych Wojen.

Seria Battlefront jest gratką, szczególnie dla posiadaczy konsol, ale tylko tych, którzy mają dostęp do sieci.

Sztandarową pozycją „starwarsową” zarówno na pecety, jak i konsole jest taktyczna seria FPP (lub TPP) Star Wars: Battlefront. Pierwsza część ukazała się w 2004 roku i od razu wpadła rzeszom graczy w oko, ponieważ pozwala wziąć udział w bitwach zarówno ze Starej, jak i Nowej Trylogii (oprócz rzecz jasna Zemsty Sithów). Łącznie walczysz w 16 lokacjach, umiejscowionych na 10 planetach (Tatooine, Naboo, Hoth, Endor itd.). Do wyboru są cztery frakcje (Armia Droidów, Stara Republika, Rebelia, Imperium), z których każda posiada pięć typów żołnierzy, mogących używać kilkanaście rodzajów broni i maszyn. Gra charakteryzuje się potwornie nudnym trybem single player (dwie kampanie plus tryb conquest – podbój) i o wiele bardziej grywalnym multiplayerem, pozwalającym na potyczki sieciowe 64 pececiarzom i 32 konsolarzom. Nieźle.

Rok po premierze jedynki, znów na pecety i konsole pojawił się sequel – Star Wars: Battlefront II. Autorzy rewolucji nie poczynili, a dwójka to po prostu rozbudowana pierwsza część, opatrzona niewielką liczbą nowych pomysłów. Dla miłośników gry pojedynczej istotną jest informacja o nowym, fabularyzowanym trybie single player, składającym się z 20 misji. Czy jest ciekawszy niż conquest – zdania są podzielone. Świat gry został powiększony do 12 planet, a nowe miejsca to m.in. lokacje znane z Zemsty Sithów – Mustafa i Utapau. Zwiększyła się też (do ośmiu) liczba dostępnych klas żołnierzy. Co do liczby graczy potykających się w multiplayerze – nic się nie zmieniło. Generalnie dwójka jest lepsza od pierwszej części w tym sensie, że jest obszerniejsza, bardziej rozbudowana i posiada odrobinę ciekawszy single player. Zobaczymy, co zaprezentuje część trzecia – premiera jednak nie prędzej, jak za kilka miesięcy.

Inną grą taktyczną jest Star Wars: Republic Commando (2005). Wydana na PC-ta i Xboksa, pozwala pokierować 4-osobowym oddziałem klonów (dowódca, strzelec wyborowy, haker, spec od materiałów wybuchowych) w czasach tzw. Wojen Klonów. Z trybem dla pojedynczego gracza nie ma problemu – obejmuje trzy kampanie pełne wartkiej, ciekawej akcji. Do kierowania ludźmi służy zestaw prostych komend, dzięki którym łatwo pokierujesz poczynaniami oddziału. Niestety, gra jest liniowa i dość krótka, dlatego wszystko, co dobre kończy się po około 10 godzinach zabawy. Żywotności nie przedłuża słaby multiplayer, który nie dość, że rozgrywa się w większości na mapach z singla, to jeszcze oferuje zaledwie cztery oklepane tryby rozgrywki (deathmatch, capture the flag itp.). Opinie fanów o Republic Commando są skrajnie różne, choć generalnie gra się podoba. W odróżnieniu jednak od Battlefront, bardziej cieszy zwolenników samotnej zabawy. Ciekawostka – głosu animowanemu przez ciebie dowódcy użycza Temuera Morrison – filmowy Jango Fett.

W Republic Commando możesz wszystko robić sam, ale po co się męczyć – masz pod sobą trzech murzynów od mokrej roboty.

Wyżej wymienione tytuły to w zasadzie namiastki prawdziwego, wieloosobowego mityngu, jakim jest Star Wars Galaxies: An Empire Divided (2003). Ten długo wyczekiwany przez „starwarsowych” fanów massive skupia tysiące graczy z całego świata. Po samodzielnym stworzeniu postaci (do wyboru osiem ras – ludzie, Wookies, Mon Calamari, Rodianie i inni) rzucasz ją w wir wydarzeń, jakie miały miejsce tuż po bitwie pod Yavin i zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci. Możesz opowiedzieć się po stronie Imperium albo Rebelii, lub też pozostać neutralnym. Do wyboru masz ponad 30 profesji (łowca nagród, rzemieślnik, lekarz, zwiadowca, szmugler, dowódca oddziału i wiele innych). Akcja rozgrywa się na 10 planetach (Dantooine, Endor, Tatooine, Yavin, Corellia i inne), między którymi się przemieszczasz. Mimo iż świat Gwiezdnych Wojen pełen jest przemocy, jeśli nie chcesz, nie musisz wcale walczyć, możesz np. zwiedzać i eksplorować planety, produkować przedmioty i sprzedawać je w sklepie. Możliwości jest multum.

An Empire Divided to przede wszystkim wielka rzesza fanów Gwiezdnych Wojen z całego świata. Jako jeden z nich możesz zatopić się w fikcyjny świat samotnie albo też dołączyć do większej grupy czy gildii. Z miłymi graczami możesz sobie pogawędzić za pomocą wbudowanego komunikatora, z niemiłymi – za pomocą blastera lub innych akcesoriów. Warto wspomnieć, że gra w ciągu 3 miesięcy od daty premiery zyskała 300 tysięcy abonentów. Ta liczba niech świadczy o ocenie, jaką wystawili jej fani. A noty branży? Te również są bardzo wysokie, a na GOL-u gra otrzymała 90% plus znaczek jakości).

Jak dotąd, Star Wars Galaxies doczekała się trzech dodatków. W Jump to Lightspeed (2004) dodano 100 nowych misji i 15 staków (X-Wing, Y-Wing, myśliwce TIE, klon Sokoła Millennium czyli YT-1300 i inne), umożliwiające przemieszczanie się między planetami i walkę z SI lub żywym przeciwnikiem. Dodano nowych NPC-ów, dwie rasy i cztery profesje. Rage of the Wookies ukazał się rok po poprzedniku i oferuje kolejną setkę nowych questów, stworzonych głównie z myślą o rodzinnej planecie ziomali Chewbaki – Kashyyyk. Ponadto masz znowu nowe pojazdy i broń, możesz zaopatrywać się i używać implantów, eksploatować asteroidy. Trzeci i ostatni jak dotąd z dodatków – Trials of Obi-Wan (2005) pozwala poznać tajemnice znanej z Epizodu III wulkanicznej planety Mustafar, gdzie czeka do wykonania 50 zróżnicowanych misji.

To nie rodzina Yeti, a bracia Chewbaki. W Rage of the Wookies duża część misji dotyczy tych wyrośniętych „misiów”.

Doprawdy, trudno opisać w dwóch czy trzech akapitach wszystkie aspekty jakiegokolwiek massive’a, a na pewno nie Star Wars Galaxies, dlatego poprzestańmy na stwierdzeniu, że w tę grę trzeba po prostu zagrać. Pewną przeszkodą może być fakt, że nie jest to tania rozrywka (miesięczny abonament to w przeliczeniu blisko 100 zł.), ale ci, co grają, twierdzą, że warto. Dlatego, jeśli chcesz pograć po sieci z wieloma żywymi graczami, najlepszym wyborem jest Star Wars Galaxies, jeśli wolisz jednak tańsze rozwiązania – pozostają gry pokroju Battlefront czy Republic Commando.

W moim artykule wymieniłem prawie 100 tytułów gier, osadzonych w świecie Gwiezdnych Wojen, które ukazały się na rynku na przestrzeni ostatnich 25 lat. To imponująca liczba, odzwierciedlająca zainteresowanie, jakim od lat cieszy się uniwersum wymyślone przez George’a Lucasa. Przyznam, że nie znam osobiście nikogo, kto by grał lub posiadał wszystkie wymienione wyżej pozycje – to prawie niemożliwe. Jest zbyt wiele systemów i zbyt wiele lat minęło od czasu, kiedy pojawił się pierwszy „starwarsowy” tytuł, by to wszystko zebrać do kupy. Ale kto wie, może istnieją rzeczywiście tacy maniacy, posiadający dobre 15 typów konsol i komputerów oraz setkę „starwarsowych” tytułów, ułożonych równiutko na półeczce? Chciałbym takiego spotkać, a póki co – powiększam własną kolekcję. Życzę wszystkim fanom, by nigdy wam nie wyschło źródło dobrych „starwarsowych” gier i niech Moc (nowych tytułów) będzie z wami.

Marek „Fulko de Lorche” Czajor

Gwiezdne Wojny w grach, cz. I
Gwiezdne Wojny w grach, cz. I

Mija 30 rocznica od światowej premiery Gwiezdnych Wojen. Dokładnie 25 maja 1977 roku światło dzienne ujrzało dzieło, które na zawsze zmieniło życie wielu milionów ludzi oraz... miało niebagatelny wpływ na rozwój gier komputerowych.