Recenzja gry The Bureau: XCOM Declassified - UFO bliżej Mass Effect
Najnowsza gra 2K Marin powstawała w bólach. Tym bardziej cieszy, że The Bureau to solidna taktyczna strzelanina, która stanowi przystawkę przed kapitalnie zapowiadającą się jesienią.
- udany początek kampanii;
- niełatwe starcia, walory taktyczne;
- cztery stopnie trudności;
- zmusza do działania w grupie;
- zróżnicowane, ładne lokacje;
- przyjemna oprawa graficzna i muzyczna;
- świetny klimat.
- niedopracowany interfejs;
- zachowanie kompanów;
- przekombinowany finał;
- trochę za krótka.
Studio 2K Marin długo pracowało na to, by do jego najnowszego dzieła podchodzić jak do jeża. Niepokojem napawały wieści o licznych przeobrażeniach – na przestrzeni ostatnich lat twórcy mocno eksperymentowali nie tylko z ogólną koncepcją gry, ale też z jej mechaniką, sukcesywnie wyrzucając do kosza nietrafione ich zdaniem pomysły. W rezultacie od pierwszoosobowej strzelaniny, kojarzącej się z BioShockiem, przeszli do taktycznego shootera łudząco podobnego do Mass Effecta, z akcją oglądaną zza pleców głównego bohatera. Co znamienne, mimo tych licznych i nierzadko radykalnych zmian The Bureau w swej finalnej postaci robi dobre wrażenie. Można się wręcz zdziwić, że produkt ten zrodził się w tak wielkich męczarniach.
Gra opowiada o inwazji kosmitów, którzy w 1962 roku znienacka zaatakowali Amerykę i szybko osiągnęli przytłaczającą przewagę nad jej obrońcami. Tytułowe Biuro to oczywiście nic innego jak znana już doskonale organizacja XCOM, która w chwili rozpoczęcia zmagań posiada maleńką bazę położoną gdzieś w Stanach Zjednoczonych i ambitny plan przeciwstawienia się bezwzględnemu okupantowi. Ziemianie mocno odstają technologicznie od swych wrogów, dlatego z początku polegają wyłącznie na broni palnej, pamiętającej jeszcze fronty II wojny światowej. Dopiero później, gdy do pracy zostają zaangażowani zgromadzeni w placówce naukowcy, Carter zaczyna korzystać ze środków zagłady przywiezionych przez obcych.
Bez zbędnego pośpiechu całą kampanię da się ukończyć w dwanaście godzin i nie biorę tu pod uwagę wyłącznie głównego wątku, ale również zadania poboczne. Trudno nazwać ten wynik satysfakcjonującym i między bajki trzeba włożyć zapewnienia autorów, że w rzeczywistości jest inaczej – gra okazuje się zdecydowanie zbyt krótka. Sama intryga na początku wydaje się całkiem niezła, ale wyraźnie przekombinowany finał wywołuje mieszane uczucia. Wszystko dzieje się w ekspresowym tempie, sugerowany w znajdowanych notatkach upływ czasu jest praktycznie niezauważalny, toteż trudno pozbyć się wrażenia, że po druzgoczącej porażce w pierwszej fazie ataku ludzie podnoszą się z kolan i przechodzą do ofensywy w kilkanaście dni. Na same działania Biura też trzeba patrzeć z przymrużeniem oka, bo nie wydaje się – uwaga, teraz będzie potężny spojler – by tak niewielka i na dodatek zacofana technologicznie placówka była w stanie skonstruować działający statek kosmiczny, następnie bez przeszkód przedostać się na terytorium wroga i w równie wykwintnym co w Dniu Niepodległości stylu zadać decydujący cios agresorom. Od pewnego momentu to wszystko po prostu przestaje się trzymać kupy.
Porównania do Mass Effecta nie wzięły się znikąd – gra jest wzorową kalką produktu BioWare. Mamy tu charyzmatycznego protagonistę ratującego świat, fabułę opierającą się na motywie inwazji obcej cywilizacji, starcia oglądane z perspektywy trzeciej osoby, opcję wydawania rozkazów dwóm podkomendnym, a nawet identyczne koło dialogowe, pojawiające się na ekranie za każdym razem, gdy możemy z kimś dłużej porozmawiać. Festiwal rozwiązań rodem z przygód Sheparda zamyka prosty system rozwoju postaci oraz pewna swoboda w wyborze kolejnych misji.