Crackdown 2 - recenzja gry
Gra, której pierwsza część zasłynęła dzięki promocji Halo 3, powraca. Czy Crackdown 2 poradzi sobie bez pomocy Master Chiefa?
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
Poprzedni Crackdown zgromadził wokół siebie całkiem pokaźne grono zwolenników, co dla jednych było sporym zaskoczeniem, a dla innych oczywistą oczywistością. Microsoft uznał najwyraźniej, że pierwszą część serii polubiono przede wszystkim za jej grywalność, a nie za dołączony do niej klucz, uprawniający do beta-testów Halo 3. Kontynuacja próbuje więc sił na własną rękę, ignorując zbliżającą się wielkimi krokami premierę Halo: Reach. Czy bez potężnego wsparcia ze strony Master Chiefa i spółki Crackdown 2 jest w stanie zainteresować graczy?
Sequel pod wieloma względami podobny jest do pierwowzoru, nadal będąc obserwowaną z perspektywy trzeciej osoby i z lekka futurystyczną strzelaniną, wzbogaconą o dużą porcję akrobatycznych popisów. W grze wcielamy się w postać genetycznie usprawnionego pracownika praworządnej Agencji i wyruszamy na ulice fikcyjnego Pacific City z zamiarem szerzenia prawa i dbania o obywateli. Udostępnienie tego samego obszaru działań, co w poprzedniej odsłonie cyklu, należy potraktować jako przejaw lenistwa ze strony deweloperów. Producent, co prawda, nie przesadził i nie zastosował metody kopiuj/wklej, niemniej jednak mnóstwo elementów jest wspólnych. Osoby, które były żądne zupełnie nowych wrażeń, mogą więc mieć powody do kręcenia nosem.
O ile w pierwszej części Crackdown zajmowaliśmy się tępieniem gangów i eliminowaniem ich przywódców, o tyle w rozgrywającej się dziesięć lat później „dwójce” ich miejsce zajęli członkowie ugrupowania terrorystycznego o nazwie Ogniwo, a także pojawiające się nocną porą pokraki, będące efektem działania pewnego wirusa. Nad fabułą gry nie ma się co rozwodzić, gdyż takowa praktycznie nie istnieje. Poza przyzwoicie wykonanym intrem nie uświadczymy żadnych filmików przerywnikowych. Nie ma też co liczyć na obecność interesujących postaci niezależnych czy zakończenia, które wynagradzałoby w jakiś sposób wygranie wszystkich batalii. Szczątkowe informacje na temat sytuacji panującej w Pacific City oferują rozrzucone po całym świecie gry nagrania dźwiękowe, ale to zdecydowanie za mało. Główne misje nie pozwalają zbytnio wczuć się w sterowaną postać, rażąc sztucznością i małym stopniem zróżnicowania. Zadania te sprowadzają się praktycznie wyłącznie do zajmowania okupowanych przez Ogniwo pozycji strategicznych oraz do rozstawiania latarni w celu unicestwiania okolicznych pokrak. Szczególnie pozbywanie się potworów szybko staje się nużące, bo wszystkie misje związane z uaktywnianiem latarni wyglądają niemal tak samo, różniąc się jedynie rodzajem atakujących potworów.
Główny bohater w trakcie przemierzania ulic Pacific City może przejmować różnorakie środki transportu, aczkolwiek zazwyczaj polega na swoich akrobatycznych zdolnościach. W początkowej fazie rozgrywki nie widać jeszcze większych różnic pomiędzy naszym Agentem, a resztą mieszkańców metropolii. Zmiany te uwidaczniają się dopiero w toku zabawy. W miarę upływu czasu możemy się coraz szybciej poruszać, wyżej skakać, a nawet szybować w powietrzu. Wykonywanie długich susów czy wspinanie się na budynki (w tym na drapacze chmur) jest na porządku dziennym, choć niekoniecznie wywołuje okrzyki radości. Wydane już jakiś czas temu Prototype czy Just Cause 2 pokazały, że szybka i sprawna eksploracja otoczenia może być jeszcze ciekawsza i bardziej efektowna. Zresztą przemieszczanie się w ten sposób niekiedy szwankuje – zdarza się, że Agent bez wyraźnej przyczyny spada z nierównej półki czy nie chwyta się wystającego elementu konstrukcji. Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca, zwłaszcza że nie zawsze uda się uratować przed długim lotem w przepaść.