autor: Przemysław Zamęcki
X-Men Origins: Wolverine - recenzja gry
„Jestem najlepszy w tym co robię. A nie są to miłe rzeczy.” – powiedział Wolverine przesuwając dymiące cygaro z jednego kącika ust w drugi – „No dalej. Przeładuj. Wykorzystaj cały czas jaki ci pozostał. I tak wszystkich was pozabijam.”
Na Raven Software polegaj jak na Zawiszy. Powiedzonko to znakomicie oddaje jakość produktów przygotowywanych przez wspomniane studio. Wystarczy przypomnieć stareńki Hexen, nieco późniejsze Jedi Academy czy X-Men Legends. Firmie raczej nie zdarzają się słabe momenty, a wspomniana w poprzednim zdaniu erpegowa seria o mutantach do dziś nie ma sobie równych i jest klasą samą dla siebie. Nic więc dziwnego, że w związku z ekranizacją przygód najbardziej znanego mutanta marvelowskiego uniwersum, czyli Wolverine’a, to właśnie Raven Software dostąpiło zaszczytu przeniesienia ich do zerojedynkowego świata.
Chyba nie ma osoby, której trzeba byłoby tłumaczyć, kim jest Wolverine. Mutant, jeden z członków ekipy X-Men, wyposażony przez naturę w zdolność samoregeneracji organizmu, wysuwane z dłoni szpony z metalu zwanego adamantium i takiż sam szkielet. To stan na dzień dzisiejszy. Co jednak wydarzyło się, zanim James, bo tak naprawdę ma na imię Rosomak czy też Logan (jak zwracają się do niego przyjaciele), stał się sławny? Na to pytanie odpowiedzieli już jakiś czas temu autorzy komiksu Wolverine: Origin, a dziś swoje trzy grosze dokładają filmowcy i producenci gier.
Za chwilę śmigłowiec zamieni się w nielota…
Nie będę psuł Wam zabawy w odkrywanie przeszłości Wolviego, niemniej czuję się w obowiązku poinformować, że gra została skonstruowana w taki sposób, aby niepotrzebnie nie powielać scen znanych z filmu. Oczywiście są miejsca, w których fabuła obrazu kinowego przeplata się z tym, co zamieszczono w grze, jednakże momenty te stanowią zaledwie nikły procent całości. Znacznie lepiej za to poznajemy kulisy tajemniczej afrykańskiej misji Oddziału X, zwiedzamy zakamarki laboratorium, w którym produkowana jest Broń X, penetrujemy położoną na pustyni fabrykę Sentinelów czy też jesteśmy zmuszeni przedzierać się przez zasypany śniegiem las. Jeżeli ktoś był lub nadal jest wiernym czytelnikiem przygód komiksowych bohaterów, nie powinien mieć większych trudności z odnalezieniem się w zawiłościach fabuły. Niestety, sprawa wygląda nieco gorzej w przypadku osób po raz pierwszy stykających się z z tym uniwersum. Aby czerpać pełnię przyjemności z zabawy w Wolverine przydałaby się choć pobieżna znajomość realiów świata mutantów.
Wyłuskawszy X-Men Origins: Wolverine z fabularnego konspektu otrzymujemy bardzo przyzwoitą grę z gatunku slasherów. W skrócie oznacza to, że głównym zadaniem gracza jest bicie przeciwników, dźganie ich, nabijanie na wystające z podłogi kolce i sterczące z uschniętych drzew gałęzie, rozczłonkowywanie i zrzucanie w przepaść. Tylko tyle i aż tyle, bowiem cała ta rzeźnicza robota sprawia najzwyczajniej olbrzymią frajdę. Wyobraźcie sobie scenę, w której Wolverine skacze na unoszący się w powietrzu śmigłowiec, rozbija przednią szybę, wyciąga przez nią pilota, a następnie unosi go w górę tak, aby obracający się wirnik maszyny odciął mu głowę. Albo moment, kiedy bohater doskakuje do ostrzeliwującego go żołnierza i jednym cięciem pozbawia go rąk. Krew tryska z odciętych członków, żołnierz wali się na podłogę, gdzie jeszcze przez chwilę ciało drga nerwowo w agonii. Wolverine skaczący na cielsko potwora, by urwać mu głowę, Wolverine w berserkerskim tańcu śmierci gwałcący gałki oczne młodego widza poprzez szlachtowanie setek przeciwników, podpalanie ich, rżnięcie i cięcie na drobne plasterki. Drogi Czytelniku, jeżeli nadal twierdzisz, że kolorowi przebierańcy z komiksów to produkt przeznaczony na rynek dziecięcy – nie pozwól, aby Twoje dziecko otrzymało w komunijnym prezencie pudełko z tą grą. Idź i kup ją sobie sam.