Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 19 września 2008, 08:11

autor: Przemysław Zamęcki

Star Wars: The Force Unleashed - recenzja gry

Fani Gwiezdnych Wojen musieli długo czekać na The Force Unleashed. Sprawdź, czy było warto.

Recenzja powstała na bazie wersji PS3. Dotyczy również wersji X360

George Lucas ma głowę nie od parady. Ku uciesze naszej i milionów osób na całym świecie, powołał do życia wszechświat Gwiezdnych Wojen, tworząc przy okazji współczesną mitologię. Niektórzy powiedzą, że to New Age, inni, że postmodernizm, jeszcze inni, że ogłupiająca bajka dla pozostających mentalnie na etapie kucyka i szpadelka. I pewnie wszyscy będą mieli po trosze rację, bo kulturowego fenomenu, jakim „starwarsy” niewątpliwie są, nie da się tak łatwo opisać. Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałaby współczesna popkultura bez lorda Vadera i Hana Solo? Prawda, że trudno sobie dzisiaj w ogóle coś takiego wyobrazić?

Gra Star Wars: The Force Unleashed jest tylko cząstką przygotowanego przez imperium George’a Lucasa projektu, którego zadaniem jest przybliżenie fanom wydarzeń rozgrywających się pomiędzy filmowymi częściami sagi – trzecią i czwartą. Dzięki temu otrzymujemy częściową odpowiedź na to, co też przytrafiło się uciekającym przed siepaczami Palpatine’a rycerzom Jedi, w jaki sposób zawiązała się przyszła Rebelia, a przede wszystkim poznajemy prawdziwą potęgę Mocy. Nie jakichś tam sztuczek Obi-Wana, ale tę przynoszącą strach, złość, nienawiść i w końcu cierpienie.

„Dwóch zawsze ich jest. Nie mniej, nie więcej. Mistrz i uczeń.”

W grze wcielamy się tak naprawdę w dwie postacie. Nie będzie żadnym spojlerem, jeżeli zdradzę, że pierwszą z nich jest sam Darth Vader, gdyż w skórze mrocznego lorda Sithów znajdziemy się już na samym początku zabawy, w pierwszej misji. Imperator nakazał swojemu „pieskowi” wytropienie wszystkich zbiegłych Jedi i właśnie to jest naszym pierwszym zadaniem. Zakłócenia w polu Mocy wskazują, że na Kashyyyku ukrywa się jeden z uciekinierów. Vader niczego bardziej nie pragnie, niż tylko służyć swojemu mistrzowi, zatem wiernie wykonuje każdy jego rozkaz.

Żadne Gwiezdne Wojny nie obejdą się bez mechanicznego kumpla. Ten nie wywołuje jakiejś szczególnej sympatii.

Pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na mnie gra, było piorunujące. Powiewająca na wietrze peleryna czarnego lorda, w tle majestatycznie sunące po niebie krążowniki Imperium i dziesiątki myśliwców typu TIE oraz nieźle wyglądająca i reagująca na wszelki ruch roślinność. W dole, na plaży, walczące z wookie maszyny AT-AT, a wszystko cudownie płynne, bez najmniejszego nawet przycięcia i w rytmie przygrywającego z głośników (Baczność!) Marsza Imperialnego (Spocznij!). Co wrażliwszym może się łezka zakręcić w oku, bo też i takich emocji związanych z imperialnym mundurem nie przeżyłem od czasu, kiedy rozrywałem na strzępy rebelianckie maszyny w TIE Fighterze. A wtedy nie dysponowałem nawet kartą dźwiękową w swoim 486DX, zaś sterowanie sprowadzało się do maniakalnego wręcz przesuwania myszy po biurku, aby złapać w przednie okienko radaru jakiś cel. Zaiste, potężna jest Moc wyobraźni.

Poczułem się więc zrazu jak na starych śmieciach. Tyle tylko, że tym razem niczego nie musiałem sobie wyobrażać i dopowiadać. Świat znany głównie z filmów po prostu żył na ekranie mojego telewizora. To, jak bardzo jest on uproszczony i niepozbawiony wad, to inna kwestia, ale póki co, byłem pełen podziwu i optymizmu. Owszem, wydawało mi się, że latające wokół myśliwce od czasu do czasu wyczyniają w powietrzu jakieś dziwne harce, raz zatrzymują się w miejscu, raz znikają na kilka sekund, by pojawić się kawałek dalej. Był to pierwszy zwiastun tego, że coś tu nie gra tak, jak powinno, niemniej postanowiłem się tym nie zrażać. Gwiezdnowojenna przygoda wyciągała wszak ku mnie swoje lepkie paluchy, więc bez zbytniego marudzenia dałem się jej ponieść.

Vader odnajduje na Kashyyyku zbiegłego Jedi, jak się jednak ostatecznie okazuje, to nie jedyna obdarzoną Mocą istota na tej planecie. Jest jeszcze mały chłopiec, Galen Marek, którego niespodziewane objawienie się podsuwa Sithowi pewien śmiały plan.

Warto w tym miejscu, gwoli jasności i wyjaśnienia, opowiedzieć, czym jest Zasada Dwóch. Przed wieloma tysiącami lat, ot, chociażby w Knights of the Old Republic, Sithowie nie ukrywali swego prawdziwego oblicza i jako potężna organizacja poszerzali swe wpływy w galaktyce. Przy okazji oddając się oczywiście praktyce Ciemnej Strony Mocy. A że to bestie podstępne i zdradliwe, przeto nie potrafiły się one nigdy dobrze zorganizować. Co doprowadzało do częstych klęsk. O ile więc zakon Jedi zawsze stanowił jednomyślny twór, o tyle kiedy przychodziło co do czego, wśród Sithów górę zwykle brała prywata.

Cmentarzysko bezimiennych statków na Raxus Prime. Taka sama góra śmieci piętrzy się na szlaku do Morskiego Oka.

Tysiąc lat przed wydarzeniami znanymi z filmów, nastąpiło jednak coś, co zupełnie zmieniło sposób działania Sithów. W wyniku sprytnego spisku Darth Bane pozbył się wszystkich żyjących członków swego bractwa i wprowadził Zasadę Dwóch. Tak więc od tamtej pory Sithowie nie tylko pozostawali w ukryciu, gdzie potajemnie snuli swe intrygi, ale nigdy nie było ich więcej niż dwóch. Owszem władających ciemną strony mogło być więcej, ale nie byli oni dopuszczani do starożytnych tajemnic. Każdy mistrz miał swego ucznia, który, o ile okazywał się sprytniejszy i potężniejszy od mentora, sam stawał się mistrzem i dobierał sobie kolejnego podopiecznego. W tej mniej więcej sytuacji znalazł się na Kashyyyku Vader, który zabrał Marka ze sobą, by wychować go na mrocznego adepta, z którym później ramię w ramię stawią czoła Palpatine’owi.

Fabularnie więc trudno The Force Unleashed cokolwiek zarzucić. W trakcie około dziesięcio-dwunastogodzinnej odysei w skórze Marka zwiedzamy znaną z dema fabrykę myśliwców TIE, Kashyyyk, porośniętą dziwaczną roślinnością Felucję, pokład gwiezdnego niszczyciela, Miasto w Chmurach na planecie Bespin, a także powstającą właśnie pierwszą Gwiazdę Śmierci. Gdzieś w tle majaczy budowany w stoczni przyszły super-niszczyciel Vadera, Egzekutor. Dzięki holograficznej projekcji zobaczymy postać Obi-Wana Kenobiego, a także powalczymy z kimś, kogo w The Force Unleashed raczej byśmy się nie spodziewali. Jak widać, nic nie stanęło na przeszkodzie, aby elementy kanoniczne płynnie przeplatały się z Expanded Universe. No, ale to w końcu projekt LucasArts, więc nie powinniśmy się niczemu dziwić.

Moc wyzwolona

Tym, co wyróżnia The Force Unleashed spośród innych produktów nawiązujących do Gwiezdnych Wojen, jest Moc. A właściwie intensywność i sposób jej wykorzystywania. Moc Mocy, chciałoby się powiedzieć. Galen pruje z palców błyskawicami niczym z kałasznikowa i wykonuje pchnięcie powalające na glebę jednocześnie kilkunastu szturmowców. Wyraźnie widać, że gra powstała po to, by zaprezentować potęgę użytych w niej dwóch silników – Digital Molecular Matter (DMM) i Euphoria. Wspierana przez Havok fizyka w The Force Unleashed nie ma sobie równych i choć daleko jej do doskonałości, głównie przez wszelakie bugi i glitche, to zostawia w tyle wszystko to, co powstało do tej pory. Każdy z elementów otoczenia, na który mamy wpływ, zachowuje się dokładnie tak, jak to sobie wyobrażamy. Metale gną się ze zgrzytem pod naporem Mocy, trawa i rośliny falują w silnych podmuchach, szkło rozbija się… jak szkło.

Eksterminacja szkodników na Falucji. Cięcie, parada, kwarta, półobrót...

Mielibyśmy więc przełom w wykorzystywanych do wizualizacji trójwymiarowej grafiki technologiach, gdyby nie jedno ale… Na miażdżenie, wyginanie, naginanie, wyrwanie etc. reagują tylko te obiekty, które mają reagować. I ani jeden polygon więcej. Możemy do znudzenia pchać Mocą czy walić mieczem w jakiś element, ale jeżeli autorzy nie zapisali w kodzie, że ma się on zachować tak i tak, to pupa zbita. Nic się nie wydarzy. Na dodatek TFU cierpi na multum wspomnianych już wcześniej bugów. Obiekty nierzadko potrafią na siebie brzydko zachodzić, potrącony grzyb na Felucji przez dziesięć minut trzęsie się w dziwacznych spazmach, a rozpadające się fragmenty większej całości przed upadkiem odpracowują taniec pogo. Jednak gwoli ścisłości i nie popadania w skrajny fatalizm, muszę dodać, że powyższe objawy pojawiają się raczej sporadycznie i tak naprawdę w żaden sposób nie psują przyjemności z zabawy.

Galen Marek wraz z kolejnymi misjami dysponuje coraz potężniejszymi mocami. Nic jednak nie przychodzi łatwo. Jako gracze mamy wpływ na rozwój poszczególnych talentów, które pogrupowano w trzy rodzaje: combosy, Moc i ogólny rozwój postaci. Bardzo prosty system, nie wybijający się skomplikowaniem poza to, co możemy zaobserwować w innych slasherach. Aby wykupić lub odblokować któryś z ciosów specjalnych, wymagane jest znalezienie porozrzucanych na planszach holocronów. Zwykle nie są one specjalnie poukrywane i raczej trudno je przegapić. Wyjątkiem są te, które oferują specjalne kryształy do miecza świetlnego. Tak, tak, promień „jarzeniowy” i jego siła jest w TFU w pełni modyfikowalny, wobec czego – jeżeli tylko bardziej pasuje nam, aby niebieskie ostrze wymienić na złote – to proszę bardzo. Wymagane jest tylko odnalezienie odpowiedniego holocronu. Szkoda jednak, że wykonanie menu nie należy do najpiękniejszych, a każdorazowa chęć zmodyfikowania ostrza czy zajrzenia do charakterystyki postaci wymaga kilkusekundowego czekania i wlepiania oczu w ekran z napisem Loading.

Marek dysponuje kilkoma podstawowymi rodzajami Mocy oraz ich modyfikacjami wykorzystującymi combo z mieczem świetlnym. Są to więc uniesienie/rzucenie przedmiotu lub przeciwnika, pchnięcie, porażenie elektrycznością, bariera ochronna i rzut mieczem. Na ich przykładzie znakomicie udało się twórcom gry odzwierciedlić postęp, jaki dokonuje się w umiejętnościach głównego bohatera. O ile na początku zabawy każda z posiadanych mocy robi nieszczególne wrażenie (no, może poza uniesieniem/rzuceniem, które jest przez nas najczęściej wykorzystywane), o tyle pod koniec gry widzimy, że nasz protagonista ze skauta przemienił się w prawdziwego wymiatacza i na niektóre jego poczynania patrzymy z mieszaniną zdziwienia i podziwu. Zdziwienia, bowiem potęga, jaką dysponuje Galen Marek, zupełnie nie odpowiada naszej dotychczasowej znajomości uniwersum Star War, z podziwem zaś, że autorom udało się zaimplementować w grze fantastycznie i oszałamiająco wręcz w niektórych momentach wyglądające efekty specjalne. Kojarzycie zapewne szkic koncepcyjny, na którym Galen ściąga z nieboskłonu niszczyciel gwiezdny? No cóż, to nie tylko obrazek, ale wręcz cała mini-gierka, która znalazła się pod koniec jednej z misji. Ech, gdyby Yoda mógł pobierać nauki u Marka...

Poznaj potęgę Ciemnej Strony, a staniesz z podniesionym czołem naprzeciwko teściowej.

Star Wars: The Force Unleashed należy do gier, w których doskonale obejdziemy się bez konieczności posiadania mapy. Gatunek slasherów rządzi się własnymi prawami i schemat korytarz – arena – korytarz został tu utrzymany. Zwykle wystarczy jedynie przejść od punktu A do punktu B, a potem punktu C, choć często zdarza się, że program stawia przed nami bonusowe zadania. Jest to przede wszystkim zdobycie konkretnej liczby punktów doświadczenia i odnalezienie określonej ilości holocronów, ale także na przykład zniszczenie przekaźnika łączności w imperialnej bazie czy ulżenie cierpieniom Sarlacca (to taki wielki stwór żyjący pod ziemią, z wystającymi ponad powierzchnię mackami i ogromną paszczą). W jednej z misji poczujemy się nawet jak Gepetto w trzewiach wieloryba.

Co najważniejsze jednak, na wyższych poziomach trudności TFU nie da się przejść z wykorzystaniem tylko jednego zestawu ciosów. Często gra wymaga kombinowania i trafnego sposobu dobierania taktyki do napotkanych przeciwników, których różnorodność, notabene, jest całkiem spora. Najprostszymi do pokonania są zwykli szturmowcy Imperium, kłopotów nie sprawią też mieszkańcy Felucji. Nieco trudniejszymi przeciwnikami są już specjalne imperialne oddziały, choć wraz ze wzrostem naszej potęgi, żaden przeciwnik nie wyda nam się groźny. I dotyczy to zarówno napotkanych rankorów, jak i maszyn AT-ST. Szkoda tylko, że w trakcie licznych walk po raz kolejny dają o sobie znać błędy. Przeciwnicy zamierają w dziwnych pozach, często włażą w różne dziury, z których nie potrafią się już wydostać, a nieraz jakby w ogóle nie zauważali naszej obecności. W wielu przypadkach wystarczy po prostu znaleźć odpowiednie miejsce i do woli rzucać mieczem w stojące bezradnie rankory. Nie są to pojedyncze incydenty, aby mogły przejść niezauważone przez testerów. Tutaj TFU łapie ogromny minus. I nie ostatni.

Wydawałoby się, że najmocniejszym punktem programu, oprócz silnika napędzającego fizykę, będzie fabuła. I tak właśnie jest, niemniej i tu nie obyło się bez kilku zgrzytów. Choć uściślając, nie o samą historię chodzi, ale o sposób, w jaki została przedstawiona. Gra video TFU jest tylko jedną z części składowych większego projektu i to, niestety, wyraźnie widać. Oglądając cut-scenki i przechodząc później do samej rozgrywki, ma się wrażenie, że niewidoczny reżyser zarządził cięcie i lekką ręką pozbył się jakiegoś rozdziału. Dobrym przykładem są tu poszukiwania pewnego generała, kiedy to pod koniec filmiku poprzedzającego misję główny bohater oznajmia, że rusza w kierunku Nar-Shadda, zaś już dziesięć sekund później dziwnym trafem znajdujemy się na gazowym gigancie, czyli Bespinie. Chcesz mieć pełną wiedzę na temat tego, co wydarzyło się naprawdę? Zainwestuj w książkę i komiks, a dopiero wtedy zyskasz kompletny obraz sytuacji.

„Mam złe przeczucia…”

The Force Unleashed w wielu aspektach jest grą wręcz wspaniałą. Na wyobraźnię fana Gwiezdnych Wojen podziała niczym narkotyk, na zwykłego gracza, może zadziałać jak denaturat. Tym, co najwspanialej udało się oddać ekipie tworzącej grę, jest klimat, który niczym plastry miodu spływa z ekranu telewizora i głośników zestawu kina domowego. Warto tu nadmienić, że wersja gry na PlayStation 3 posiada ścieżkę dźwiękową nagraną w systemie DTS. Jakie wrażenie zrobią wystrzały z blasterów, buczenie miecza świetlnego i rzucane przez szturmowców komunikaty na zapalonym miłośniku Star Wars, możecie sobie tylko wyobrazić. Graficznie jest również wspaniale, choć i bardzo nierówno. Są miejsca, na przykład wysypisko na Raxus Prime, które powodują autentyczny opad szczęki, ale często takie widoki równoważone są przez nieciekawe, bure korytarze i rozmazane tekstury. Sytuacji nie poprawiają liczne błędy w silniku gry oraz rwana fabuła. Pomimo to wciąż jest to produkt godny polecenia, choć skłamałbym, gdybym napisał, że wybitny.

Nie tak dawno recenzowaliśmy podobną gatunkowo grę, a mianowicie Too Human. Przyznaliśmy jej notę 69% i podobnie zamierzamy uczynić w przypadku TFU. Gdyby nie bugi, spokojnie dodalibyśmy te dziesięć procent więcej. Niestety, póki co, dużo wyższa nota byłaby jawnie krzywdząca dla dzieła Silicon Knights. 71% to bardzo dobry wynik. Pamiętajcie, że godne uwagi gry to nie tylko te, które otrzymują dziewiątki i więcej.

Przemek „g40st” Zamęcki

PLUSY:

  1. silnik fizyczny;
  2. oprawa audiowizualna;
  3. fabuła;
  4. klimat Gwiezdnych Wojen.

MINUSY:

  1. liczne błędy silnika odpowiadającego za fizykę świata i Sztuczną Inteligencję przeciwników;
  2. rwana w niektórych miejscach fabuła;
  3. chwilami monotonna;
  4. konieczność każdorazowego czekania przy próbie wejścia do menu postaci.

Przemysław Zamęcki

Przemysław Zamęcki

Grał we wszystko na wszystkim. Fan retro gratów i gier w pudełkach, które namiętnie kolekcjonował. Spoczywaj w pokoju przyjacielu - 1978-2021

więcej

Star Wars: The Force Unleashed - recenzja gry
Star Wars: The Force Unleashed - recenzja gry

Recenzja gry

Fani Gwiezdnych Wojen musieli długo czekać na The Force Unleashed. Sprawdź, czy było warto.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.