autor: Marcin Terelak
Blazing Angels 2: Secret Missions of WWII - recenzja gry
Miało być klimatycznie i oryginalnie. Wyszło wtórnie i wyrobniczo. Najwyraźniej tajemnice II WŚ, o których do dziś szepce się w obawie przed potencjalną zemstą hitlerowców, były zbyt nudne. Zastąpiły je pomysły a`la Evil Genius.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Symulatory lotnicze są obecne na pecetach niemalże od początku ich istnienia. Pierwotnie miały odwzorowywać właściwości lotne poszczególnych maszyn i odczucia zarezerwowane wcześniej tylko dla pilotów. Gdy na scenie pojawiły się konsole, pojęcie „symulator” zaczęło się rozmywać. Obok typowych symulacji zaczęły pojawiać się gry, które oferowały przede wszystkim rozrywkę. Większość z nich wydano na konsole. Były też jednak tytuły, które miały zarazić „lekkim lataniem” i pecetowców. Jedną z takich gier była Blazing Angels.
„Anioły” pojawiły się w Polsce niecałe dwa lata temu. Był to jeden z nielicznych „blaszanych” tytułów, który stawiał na skrajnie rozrywkowy model gry i dynamiczne walki. Akcję osadzono nad frontami II WŚ. Gracz wykonywał różne zadania. Od typowych walk „jeden na pięćdziesięciu”, po ciche zwiady za liniami wroga.
Z początkiem lutego na półkach sklepowych wylądował sequel, który opatrzono podtytułem Secret Missions of WWII.
Zaczynamy w atrakcyjnym menu, które zawiera całkiem sporo konfigurowalnych opcji. Głównym trybem gry jest kampania, zawierająca 18 misji. Wcielamy się w dowódcę elitarnej jednostki powietrznej. Naszym celem będzie walka z tajnymi inicjatywami hitlerowców. Rzecz jasna po to, by kolejny raz ocalić świat.
Na pierwszy rzut oka brzmi to całkiem intrygująco. Niektórzy z was widzą już zapewne misje nad Górami Sowimi, nazistowskie UFO i inne tego typu sekrety. Nic z tego, moi mili. To amerykańska produkcja. Wszystko wskazuje na to, iż autorzy Blazing uznali, iż poprzednia część była zbyt nudna i postanowili nieco ją podrasować. Niestety ogromnie z tym przedobrzyli.
Początek kampanii jest bardzo sympatyczny. Lądujemy w kabinie Spitfire’a. Narrator przedstawia nas jako weterana, który za chwilę weźmie udział w pokazach lotniczych. Aby zaliczyć ten swoisty samouczek, musimy przelecieć przez kilkanaście znaczków akrobacyjnych.
Gdy nam się to uda, zostaniemy rzuceni w wir powietrznego starcia. To rodzaj szkolenia bojowego i pierwszy zwiastun tego, co czeka nas w grze. Zadanie jest proste. Pokonać chmarę wrogów. Po zniszczeniu iluś tam maszyn ze swastykami, przejdziemy do właściwej części gry. Zupełnie jeszcze niczego nieświadomi, bo do tej pory było całkiem fajnie, dynamicznie i widowiskowo.
Owo wrażenie utrzymuje się i podczas pierwszej poważnej misji. Model gry wydaje się być zrównoważony, walki są widowiskowe, no i brak realistycznych ograniczeń zdecydowanie bardziej służy, niż wadzi.
Niestety zachwyt szybko ustępuje miejsca zawodowi. Ostre nurkowanie zaczyna się wraz z rozwojem „fabuły”. O ile sam wstęp można jeszcze przeżyć, o tyle kolejne komiksy (tak przedstawiana jest warstwa fabularna) pozbawiają wszelkich złudzeń, iż będziemy mieli do czynienia z czymś, co można nazwać poważnym. Fabuła jest niezwykle infantylna i skrajnie naiwna. Mimo iż nie była ona najmocniejszym punktem już w poprzedniej części, tym razem wymyka się wszelkiemu rozsądkowi. Można podarować jej wysoce „holliłudzkie” podejście do tematu (skrajnie źli, wyniośli i pyszałkowaci Niemcy i równie skrajnie dobrzy oraz dobrotliwi Alianci, szpiedzy z miękkim serduszkiem, zło, które niby jest, ale nikt go nie widział itd.), ale trudno wybaczyć niemalże całkowite oderwanie od realiów II wojny światowej.