Recenzja gry Agents of Mayhem – ubogi sandbox
Nowa gra twórców Saints Row stara się połączyć najlepsze cechy poprzednich dzieł studia z rozwiązaniami typowymi dla gier MMORPG. Niestety, okazało się to chybionym pomysłem.
- przyjemny, kreskówkowy klimat;
- duży wybór mocno różniących się od siebie agentów;
- urozmaicająca zabawę możliwość kierowania trzema różnymi postaciami podczas jednej misji;
- pełne czarnego humoru dialogi między dobrze nakreślonymi bohaterami;
- ciekawy i rozbudowany arsenał.
- bardzo duża powtarzalność wykonywanych czynności, sztucznie wydłużająca czas gry;
- bliźniaczo podobne do siebie tajne bazy, które na dodatek zwiedzamy przy wielu okazjach;
- losowe, banalne aktywności poboczne wprost z generatora;
- oszukujący kierowcy wrogich pojazdów, odbierający przyjemność z pościgów;
- kiepska warstwa techniczna – słaby silnik fizyczny, spadki animacji, niski zasięg rysowania;
- liczne błędy większego i mniejszego kalibru.
Z cyklem Saints Row po raz pierwszy zetknąłem się przy okazji trzeciej jego odsłony, która z miejsca skradła mi serce gigantyczną dawką czarnego humoru oraz absurdalnie przesadzonymi zadaniami. Mój entuzjazm do tej humorystycznej wariacji na temat Grand Theft Auto zgasiły jednak kolejne części sagi, które wprawdzie zachowały niezwykły urok Saints Row: The Third, ale w kwestii mechanizmów rządzących rozgrywką okazywały się mocno wtórne i coraz bardziej odstające od pędzącej naprzód konkurencji. Saints Row 4 jeszcze potrafiło jako tako zabawić, ale już samodzielny dodatek Gat out of Hell wydał mi się zwyczajnie nudny.
Odpowiedzialne za tę serię studio Volition potrzebowało sposobu na tchnięcie nowego ducha w swoje gry i taką właśnie próbą jest Agents of Mayhem – pozycja pod kilkoma względami, w tym luźnego klimatu, bardzo podobna do przygód gangu Świętych, ale oferująca też garść nowych rozwiązań, eliminujących z niej w znacznym stopniu owo dające się poprzednio we znaki wrażenie wtórności. Problem w tym, że nowy kierunek, mimo pewnych zalet, nie okazał się trafiony, na dodatek całości ewidentnie zabrakło dodatkowych testów i poprawek.
Agenci destrukcji
Akcja Agents of Mayhem toczy się po wydarzeniach przedstawionych w jednym z zakończeń Gat out of Hell. Święci pokonali szatana i odtworzyli zniszczoną Ziemię, ale cena była wysoka – w nowym świecie gang przestał istnieć, a jego członkowie zostali rozrzuceni po całej planecie. Kiedy więc pojawia się kolejne wielkie zagrożenie, tym razem w postaci organizacji terrorystycznej LEGION, w obronie ludzkości staje zupełnie nowe ugrupowanie – tytułowi agenci Mayhem, wśród których znajdziemy zarówno kilku starych znajomych, jak i wiele nowych postaci.
Gangsterskie klimaty tym razem ustąpiły nawiązaniom do animowanych seriali dla młodych chłopców, w rodzaju Action Mana, Bionic Six czy G.I. Joe – agenci mają dostęp do potężnego arsenału gadżetów, gadających samochodów i latającego statku, będącego naszą bazą wypadową, a wśród ich przeciwników dominują humanoidalne roboty dowodzone przez arcygeniuszy zbrodni ukrywających się w zlokalizowanych głęboko pod ziemią tajnych schronach. Volition nie zrobiło jednak gry dla dzieci, tylko raczej dla „dużych chłopców”, stąd dialogi pełne są wulgaryzmów, trafiają się w nich także podteksty seksualne.
Ostatecznie wypada to całkiem sympatycznie, chociaż zabrakło mi większych fajerwerków. Fabuła wiernie trzyma się przyjętej konwencji i w żadnym momencie nie zaskakuje, ale solidne nakreślenie charakterów postaci i relacji między nimi powoduje, że wysłuchiwanie skrzących się czarnym humorem dialogów sprawia przyjemność. Bardzo fajnie na sentymentach grają też kreskówkowe wstawki pomiędzy misjami, prezentujące kolejne fragmenty fabuły i informacje o naszych agentach.
Żałuję jedynie, że opowieść została mocno stonowana w stosunku do przygód Świętych. Zabrakło mi atrakcji pokroju ujeżdżania olbrzymiej rakiety przy akompaniamencie Aerosmith czy ostrzeliwania atakujących nas odrzutowców z pokładu spadającego z nieba czołgu. W Agents of Mayhem w najlepszym wypadku możemy pouciekać samochodem przed strzelającym w nas z nieba laserem, a przez większość czasu po prostu walczymy z regularnymi siłami LEGION-u.
Eksplorowanie niemal identycznych podziemnych tajnych baz to zabawa, która bardzo szybko zmienia się w przykry obowiązek.
Troje wspaniałych
Rozgrywka nie odstaje od tego, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić w cyklu Saints Row – mamy do czynienia z typową strzelanką w otwartym świecie z akcją pokazaną z perspektywy trzeciej osoby, w której oprócz wypełniania misji głównych możemy oddać się całej gamie pobocznych aktywności. Klasyczną formułę urozmaicają przy tym tytułowi agenci – w sumie dwunastka w podstawowej wersji gry, spośród których komponujemy trzyosobową drużynę.
Pomiędzy postaciami możemy się swobodnie przełączać w dowolnym momencie – kiedy decydujemy się na taki ruch, nowy bohater teleportuje się na pole działań, a jego poprzednik z niego znika. Wprawdzie sama rozgrywka nie wymaga stosowania szczególnie wymyślnych taktyk i bitwy z reguły sprowadzają się do beztroskiej nawalanki w starym, dobrym stylu, pozbawionym krycia się za osłonami czy bawienia w chowanego z pojedynczymi wrogami, ale mimo to różnice w „prowadzeniu” poszczególnych agentów są odczuwalne.
Każdy agent dysponuje bardzo efektownym atakiem specjalnym, którego użycie wymaga najpierw zapełnienia specjalnego paska.
I tak, zależnie od preferencji, w skład naszej drużyny może wejść na przykład posiadający ogromną liczbę punktów zdrowia, zamrażający swoich oponentów Yeti, korzystająca z wieżyczek obronnych Dżulia, nastawiona na walkę w zwarciu tajemnicza Szeherezada, pewny siebie i uwielbiający efektowne eksplozje Hollywood czy budzący postrach wśród wrogów członek yakuzy Oni.
Każda z postaci dysponuje unikatowym uzbrojeniem, drzewkiem rozwoju, gadżetami i umiejętnościami specjalnymi, dzięki czemu faktycznie gra się nimi nieco odmiennie. Niczym w sieciówkach pokroju League of Legends czy Overwatcha każdy powinien bez problemu znaleźć tu sobie ulubieńców, a możliwość swobodnego przełączania się między trójką postaci przyjemnie urozmaica zabawę.