Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 8 czerwca 2009, 12:44

autor: Adam Kaczmarek

Terminator: Ocalenie - recenzja filmu

Terminator: Ocalenie to jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku. Gwiazdorska obsada, szybka akcja, znakomite efekty specjalne... Czy fani mogą czuć się zadowoleni?

Nie przesadzę, pisząc, że Terminator: Ocalenie rodził się w bólach. Lata oczekiwań, finansowe problemy producentów, strajk scenarzystów, fabularne przecieki czy nawet wybuch agresji Christiana Bale’a na planie – to wszystko nie nastrajało optymistycznie. Z drugiej strony, na takiego Terminatora czekałem kilkanaście lat. To, co w filmach Jamesa Camerona było zaledwie kilkudziesięciosekundowym wycinkiem, wprowadzeniem do historii, tu staje się główną osią opowieści o przywódcy ludzkości – Johnie Connorze – w walce z maszynami.

Do kina szedłem z przeświadczeniem, że w końcu w Hollywood powstał przyzwoity film w klimatach apokalipsy. Sprzyjał temu pokaźny budżet i doborowa ekipa realizacyjna. Martwił mnie jedynie wybór reżysera. Jegomość posługujący się pseudonimem McG dobrego filmu jeszcze nigdy nie nakręcił. Odważną postawą na rozmaitych konwentach przekonał miłośników uniwersum do swojego pomysłu i gwarantował, że przy całej efektowności Ocalenie nie zgubi pierwiastka ludzkiego. Naturalnie wciąż mamy do czynienia z filmem akcji, bogatym w dynamiczne sekwencje i strzelaniny. Nie miałbym tego za złe, gdyby fabuła w pewnej mierze przybliżyła widzowi bohaterów. Niestety, problem jest dość poważny i w pewnych kwestiach film rozmienia wizerunek Terminatora na drobne.

Realizacja scen akcji w Terminator: Ocaleniestoi na bardzo wysokim poziomie.

Jest rok 2018. Trwa wojna między ludźmi a maszynami. Przy okazji jednego z ataków na bazę Skynetu John Connor dowiaduje się o zaawansowanych pracach nad nowym modelem robota. Informację tę postanawia przekazać generałowi Ashdownowi, odpowiedzialnemu za operację. Sztab dowódczy Ruchu Oporu planuje uderzyć bezpośrednio w samo serce Skynetu, a to ze względu na przechwycony sygnał wroga zawierający listę celów do likwidacji. Na pierwszym miejscu widnieje Kyle Reese – niedoszły ojciec Connora. Bohaterski dowódca postanawia go uratować, a tym samym złamać rozkaz ataku. Los jednak jest przewrotny i tym razem, gdyż zsyła Johnowi Marcusa Wrighta, który może przechylić szalę zwycięstwa na stronę ludzi.

Scenariusz Ocalenia naszpikowany jest nielogicznościami, które w trakcie seansu mniej lub bardziej rzucają się w oczy. Skrypt w wielu miejscach oderwany jest po prostu od rzeczywistości. Powiedzmy sobie szczerze – realizacja i sens głównego wątku woła o pomstę do nieba. Nie ma osoby na świecie, która udanie wytłumaczyłaby, skąd Skynet wie o Kyle’u Reesie, a przede wszystkim – jak ten wygląda. Dlaczego o tym wspominam? Bohater grany przez Antona Yelchina jest tu typowym nastolatkiem, mało znaczącym szczeniakiem ukrywającym się w zgliszczach Los Angeles. Nie należy nawet do Ruchu Oporu. Zawodzi również spójność wykreowanego świata. Obok zniszczonego przez wybuch bomby miasta stoją sobie samochody, które po małej naprawie śmigają po bezdrożach aż miło. Także działania sztucznej inteligencji pozostawiają sporo do życzenia. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, czemu Reese nie został zgładzony, a jedynie osadzony w celi. Brak reakcji maszyn na bezsensowne strzelaniny w środku nocy przy akompaniamencie świateł i wybuchów to jedynie szczegół. Przykłady mogę mnożyć, gdyż logika w tym filmie prawdopodobnie wyparowała razem z Los Angeles. Trzaskający metal pojawia się tylko wtedy, gdy scenariusz tego wymaga. Ogólnie rzecz biorąc – Skynet rozczarowuje na całej linii.

Terminator: Ocalenie

Terminator: Ocalenie