autor: Marcin Serkies
Recenzja gry Torchlight - konsolowa konwersja odpowiedzi na Diablo
Konsolowy Torchlight zawitał na Xbox LIVE Marketplace półtora roku po swojej pecetowej premierze. Warto było poczekać, bo w wygodnym fotelu z padem w ręce zwiedzanie podziemi jest jeszcze przyjemniejsze.
Recenzja powstała na bazie wersji X360.
Na konsolowego Torchlighta trzeba było trochę poczekać. Posiadacze pecetów już półtora roku przemierzali labirynty poprowadzone ręką szalonego architekta pod do niedawna spokojnym górniczym miasteczkiem. Właściciele konsol Microsoftu mogą uskuteczniać tę samą odmianę heroizmu dopiero od niedawna. Czy warto było czekać? Zdecydowanie tak – wersja pecetowa zmianę platformy zniosła dzielnie, a przy prawie zerowej konkurencji na Xboksie 360 Torchlight ma szansę podbić serca paru graczy.
Nie zakładam, że każdy zna tę produkcję, dlatego kilka słów tytułem jej przedstawienia. Autorem gry jest Runic Games, a pracownicy tego studia to ludzie odpowiedzialni za takie dzieła jak Mythos, Fate czy Diablo. Rodzice zadbali o to, żeby ich kolejne dziecko wykazywało wszelkie cechy podobieństwa do rodzeństwa, czy również było utrzymane w klimatach hack’n’slasha. Torchight to radosna rozwałka całych mas potworów, w której fabuła pełni rolę wybitnie drugoplanową. Można powiedzieć, że jest to klon Diablo (raczej jedynki), bo pokonujemy losowo generowane podziemia – z kilkoma usprawnieniami, w końcu upływ czasu zobowiązuje. Mamy więc znacznie lepszą, trochę karykaturalną grafikę, świetne animacje, doskonałą grę świateł i przystępny system rozbudowy postaci.
Bohaterów jest trzech do wyboru – klasyczny wojownik, ktoś w rodzaju łucznika (w rodzaju, bo równie dobrze zamiast z łuków może korzystać z broni palnej) oraz mag. Każdy z nich przemierza świat gry w towarzystwie nieodłącznego zwierzaka. Niezależnie, czy zdecydujemy się na psa, kota, czy kurozaura, nasz podopieczny służy za muła, posłańca oraz oczywiście przybocznego kąsającego przeciwników. Żeby było ciekawiej, możemy milusińskiego karmić różnymi gatunkami ryb, które łowimy w podziemiach. Spożyta rybka zamienia go w inny gatunek, zazwyczaj potężniejszy od jego podstawowej formy.
Postać, którą kierujemy, rozwija się dwojako. Po pierwsze – co level otrzymujemy pulę punktów do rozdzielenia między cechy, które – nawiasem mówiąc – nie grzeszą oryginalnością, czyli siłę, zręczność, witalność, magię i obronę. Dodatkowo każdy poziom doświadczenia (i zdobywanej za zabijanie bossów chwały) pozwala udoskonalić jedną umiejętność. Trzy drzewka, a w każdym kilka zdolności (niektóre jeszcze stopniowane), oferują całkiem sporą liczbę kombinacji. Owe połączenia umiejętności mogą oczywiście być mniej lub bardziej skuteczne, ale tak naprawdę każdym wynalazkiem da się grać i cieszyć zabawą, a to w tym gatunku rzecz najważniejsza.
Podnosząc cechy naszego bohatera, pozwalamy mu na noszenie coraz lepszego sprzętu. Tak jak w innych podobnych grach znajdowane żelastwo ma różne wymagania, zatem – by założyć albo wziąć w łapy nowe przedmioty – musimy mieć odpowiednio wysokie doświadczenie i odpowiednio rozwinięte atrybuty. Nie stanowi to jednak problemu, wszelakiego sprzętu znajdujemy takie ilości, że co chwilę zastanawiamy się, czy założyć nowy hełm, czy może jednak zostawić sobie stary. Wybór jest istotny na wyższych stopniach trudności, tu liczy się każdy dodatkowy bonus dawany przez uzbrojenie, na normalnym poziomie możemy spokojnie sugerować się wyglądem ekwipunku (który jest jedynym sposobem na zmianę prezencji naszego bohatera). Jego różnorodność i multum bonusów, jakie dają przedmioty, to doskonały magnes na graczy lubiących zbierać znajdźki, porównywać statystyki i wybierać to, co lepsze.