Recenzja gry Raven's Cry - marna alternatywa dla serii Risen
Raven's Cry nie jest dobrą grą, mimo, że krakowskiemu studiu Reality Pump udało się wymyślić kilka ciekawych rozwiązań. Niestety, fatalna kondycja produktu nie pozwala z czystym sumieniem polecić go nikomu, przynajmniej na razie.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- klimatycznie i odważnie nakreślony piracki świat;
- charyzmatyczny (anty)bohater;
- sporo różnych mechanizmów rozgrywki i pomysłów twórców na urozmaicenie zabawy;
- potyczki (zwłaszcza morskie) potrafią dostarczyć satysfakcji;
- rozległe i pieczołowicie zaprojektowane lokacje...
- ...w których nie ma praktycznie nic do roboty;
- tragiczny prolog i męcząca końcówka przygody;
- szwankująca mechanika walki wręcz;
- wysypujące się skrypty, braki w udźwiękowieniu itd.;
- wysokie wymagania jak na grafikę sprzed czterech lat.
Niewiele gier rodziło się w takich bólach jak Raven’s Cry. Produkcję pirackiego RPG akcji rozpoczęło fińskie studio Octane Games, które realizowało projekt przez kilka lat. W 2013 roku firma TopWare Interactive dokonała ewaluacji prac i uznała, że deweloperowi potrzebna jest pomoc. W ten sposób gra trafiła w ręce krakowskiego Reality Pump, które z niejednego pieca już chleb jadło i miało doświadczenie z dużymi projektami (za seriami Earth i Two Worlds stoją właśnie oni). Polacy obejrzeli to, co trafiło do nich na warsztat... i zdecydowali się wyrzucić większość dorobku swoich poprzedników do kosza. Ostała się w zasadzie tylko ogólna koncepcja rozgrywki i założenia fabularne. Mamy więc do czynienia z grą zrobioną mniej więcej w półtora roku. Trudno się zatem dziwić, że w ostatnich miesiącach co i rusz przekazywaliśmy doniesienia o kolejnych przesunięciach premiery Raven’s Cry... Ale i trudno nie odczuwać w związku z tym niepokoju, kładąc ręce na finalnym produkcie.
Witajcie w piekle, szczury lądowe
Akcja toczy się na Karaibach na początku XVIII wieku, a głównym bohaterem opowieści jest pirat Christopher Raven. Poznajemy go w raczej nieciekawej sytuacji – oto po zatopieniu hiszpańskiego galeonu zostaje wykiwany przez swojego zleceniodawcę (też Hiszpana, na dodatek porucznika) i zmuszony do wydostania się z obławy na łeb na szyję. Bohater traci własny galeon wraz z prawie całym stanem posiadania, co prowadzi go z powrotem na początek pirackiej kariery. Jednak Raven’s Cry nie jest opowieścią o powolnym pięciu się w górę korsarskiej hierarchii. To opowieść o zemście, i to bynajmniej nie na zdradzieckim poruczniku. Tuż po wspomnianych wydarzeniach poznajemy przeszłość protagonisty – dowiadujemy się, że będąc chłopcem Raven stracił rodzinę i majątek w makabrycznych okolicznościach za sprawą niejakiego Neville’a, również pirata. Przez lata bohater trzymał wspomnienia na boku, lecz scena, jakiej doświadcza tuż po zorganizowaniu sobie nowej łajby – odkrycie na morzu opustoszałego statku znajomego kapitana, który został zamordowany w ten sam bestialski sposób, co ojciec protagonisty – budzi w nim na nowo żądzę zemsty, graniczącą niemal z szaleństwem.
Efektowny i emocjonujący w założeniu prolog, u niejednego gracza mogący stanowić pierwszy i ostatni gwoźdź do trumny Raven's Cry.
Tak oto wyznaczony zostaje cel kierujący naszymi poczynaniami przez resztę zabawy... pod warunkiem, że zechcemy tę zabawę kontynuować. Pierwsze wrażenie, jakie robi gra, jest bowiem odpychające. Tym, co oglądamy na ekranie, są ślamazarne walki morskie, chaotyczne pojedynki na szable z budzącymi uśmiech politowania animacjami, wołające o pomstę do nieba modele postaci z niemal zerową mimiką, bohaterowie toczący hermetyczne dialogi o nieznanych nam wydarzeniach i postaciach oraz drętwe cutscenki, nieudolnie usiłujące wyglądać efektownie i ciekawie. No i przy tym wszystkim towarzyszy nam zatrzęsienie bugów oraz znacznie mniej klatek na sekundę, niż powinno się znaleźć w grze wyglądającej jak produkt sprzed dobrych czterech lat. Dlatego nie dziwię się nikomu, kto wyłączy Raven’s Cry po tym czasie, solennie przyrzekając sobie, że więcej tego dziadostwa nie tknie. Ale podkreślam – takie jest pierwsze wrażenie. Jeśli zaciśniemy zęby i postanowimy brnąć przez tę dżunglę tandety, mamy szansę dość szybko dotrzeć do El Dorado – odkryć grę kryjącą dużo ciekawej treści podanej w klimatycznej otoczce, która potrafi zatrzymać przy ekranie pomimo ogólnej toporności oraz licznych problemów technicznych.