filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 10 listopada 2008, 20:21

autor: Adam Kaczmarek

Quantum of Solace - recenzja filmu

Fani oczekiwali Quantum of Solace od dawna. Ale czy nowe przygody tajnego agenta Jej Królewskiej Mości prezentują się tak samo dobrze jak poprzednie? Niekoniecznie.

Co zrobić, gdy sprawdzona formuła zaczyna powoli męczyć widza? Odpowiedź jest prosta – odświeżyć ją! W Hollywood zapanowała moda na restarty. Co roku otrzymujemy produkcje nawiązujące do swoich korzeni, aczkolwiek w zmienionej formie. Był już nowy Batman, Hulk, planuje się także Supermana i Conana. Przyjrzyjmy się jednak herosowi bardziej ludzkiemu, herosowi na miarę naszych czasów. James Bond – bo o nim mowa – to postać kultowa bez dwóch zdań. Przygody tajnego agenta Jej Królewskiej Mości oglądały kolejne pokolenia i zapowiada się, że widzami następnych perypetii zostaną nasze dziatki, wnuki i prawnuki. O niesłabnącej popularności bohatera książek Iana Fleminga świadczą nie tylko filmy, ale również doskonały marketing. W 2006 roku za sprawą Casino Royale doszło do rewolucji serii. Czarującego Pierce’a Brosnana zastąpił nieznany szerszej publiczności Daniel Craig, o którym mówiło się, że posiada aparycję… kloszarda. Zmian zresztą było więcej. Bogate w gadżety i nieprawdopodobne popisy kaskaderskie przygody ustąpiły miejsca twardemu, męskiemu kinu akcji. Craig sprawdził się w nowej roli znakomicie, a Casino Royale uznano za jeden z najlepszych filmów roku.

Nowy James Bond to twardy, chłodny i nieokrzesany agent.

Za reżyserię najnowszej odsłony odpowiada specjalista od dramatów obyczajowych – Marc Forster. Autor m.in. Czekając na wyrok oraz Marzyciela wydawał się ciekawym wyborem Barbary Broccoli – producentki odpowiedzialnej za markę. Historia Quantum of Solace opiera się na dwóch fabularnych fundamentach, które zazębiają się już od początkowych sekund. Pierwszym z nich jest wątek zemsty na zabójcach Vesper. Drugi dotyczy poszukiwań przedstawicieli tajemniczej organizacji o nazwie Quantum, zajmującej się teoretycznie ekologią, a w rzeczywistości walczącej o skrawek lądu Boliwii. Bond pozostawia za sobą kolejne trupy i jednocześnie zbliża się do rozwiązania zagadki z kategorii „O co tu właściwie chodzi?”. Niestety, nie wszystko idzie zgodnie z planem. Kuleje zwłaszcza scenariusz, który po brzegi napakowano akcją. Nie miałbym tego za złe, gdyby sceny pościgów oraz mordobić pokazano w całej okazałości. Tymczasem na ekranie widać montażową sieczkę, która utrudnia jakiekolwiek rozeznanie, kto kogo okłada pięściami w danej chwili. Zgodnie z panującym trendem kamerę umieszczono w środku akcji, tak aby nawet chód żółwia wydał się bardzo dynamiczny. Trzęsący się obraz doprowadza do irytacji. Co dziwne, nie wszystkie działania Bonda nakręcono w ten sposób. Podczas bijatyki w haitańskim hotelu kamera elegancko obejmuje cały plan, prezentując dokładnie każdy zadany cios. Skąd ten brak konsekwencji w kręceniu scen walki? Nie mam bladego pojęcia.

Scenariusz, jak wspomniałem, jest nierówny, a przede wszystkim oklepany. Pierwsze 45 minut projekcji upływa pod znakiem solówek, wypadków samochodowych oraz strzelanin. Intryga zapoczątkowana na wstępie zostaje zepchnięta na drugi plan i dopiero od połowy filmu coś tu zaczyna się rozwijać i wyjaśniać. W ogóle początkowej fazie fabuły brakuje jakiejś sensownej, tworzącej całość kompozycji. Wydaje się, jakby Forster chciał nadrobić stracone na kręceniu kina moralnego niepokoju lata poprzez upakowanie jak największej liczby scen rodem z obrazów Johna Woo. Brak tu krzty oryginalności, stylu i wyczucia. Gdy przyjrzeć się elementom składowym QoS, dochodzimy do wniosku, że wszystko już gdzieś widzieliśmy. Klisza goni kliszę, zarówno w warstwie technicznej, jak i fabularnej. Sam wątek zemsty jest do bólu przewidywalny i spłycony.

Bohater kasuje kolejnych ludzi z Quantum, nie wydobywając z nich wcześniej żadnych informacji. Na trop muszą naprowadzać go scenarzyści, aplikując coraz to bardziej drażniące zbiegi okoliczności. Szkoda, że nie wykorzystano do maksimum możliwości Quantum. Niby motyw z wszechmocną organizacją nowy nie jest, ale to właśnie tu MI6 po raz pierwszy czuje się bezradne wobec działań światka przestępczego. Uczucie zagrożenia w drugiej części fabuły odczuwamy na własnej skórze i za to należy się twórcom pochwała. Równie zgrabnie wpleciono niektóre wątki z CR oraz Goldfingera. W kilku rozmowach pada chociażby nazwisko Le Chiffre’a.

W Quantum of Solace znajdziemy wiele efektownych scen, aczkolwiek zmontowanych dość chaotycznie.

Siła Quantum of Solace leży – o dziwo – w scenach kameralnych. Do Jamesa przyłącza się znany z poprzedniej części Mathis, który służy radą nieokrzesanemu agentowi. Pomimo że jest to postać drugoplanowa, dialogi z udziałem starego wygi oraz Bonda należą do najlepszych w filmie. Polecam zwłaszcza rozmowę na pokładzie samolotu, z której dowiadujemy się, jak mocno zmienił się główny bohater po stracie ukochanej. W przerwach między scenami akcji Daniel Craig wyraźnie zrywa się z łańcucha scenarzystów i doskonale czuje rolę. Aktor nadaje bardziej ludzkie cechy osobie agenta, emanując miejscami humorem, ale pozostając w głębi duszy tym samym zimnym draniem z Casino Royale.

Wizerunek aroganckiego twardziela wyraźnie przykuwa uwagę kobiet, albowiem Craigowi asystują na ekranie dwie niewątpliwej urody panie – Olga Kurylenko (widzieliśmy ją m.in. w Hitmanie) oraz Gemma Arterton. Rolę Dominica Green’a powierzono Mathieu Amalricowi. Francuz ewidentnie bawił się postacią antagonisty głównego bohatera. Stworzył przeciwnika skupiający się bardziej na szybkim działaniu niż na marszczeniu czoła i udawaniu macho. Mathieu gabarytów Pudziana nie posiada, ale jego szelmowski uśmiech nie raz zastępuje sto innych cech, wymaganych do zagrania złego do szpiku kości wroga ludzkości. Nieodłączną postacią serii jest M, która ponownie w skórze Judi Dench raz karci, a raz bezgranicznie ufa naszemu bohaterowi.

Było o akcji, było o fabule i aktorach. Pora wspomnieć o kultowym elemencie, jakim jest wstęp z napisami. Przyznam, że piosenka „Another way to die” w wykonaniu Alicii Keys oraz Jacka White’a od samego początku mi się nie podobała (do posłuchania tutaj). Jest zbyt popowa, po ostrym remasteringu i jakoś niespecjalnie pasuje do klimatów bondowskich. Kwestia gustu. W połączeniu z obrazem jest jak najbardziej do przyjęcia, niemniej seria posiada przynajmniej kilkanaście lepszych prologów. Sama animacja powinna spodobać się zwłaszcza męskiej części widowni.

Nowy Bond to kontynuacja Casino Royale i nie sposób uciec od porównań do dzieła Martina Campbella. W tym zestawieniu Quantum of Solace przegrywa. Obdarty z wyrafinowanych środków, stawiający bardziej na chaotyczną akcję obraz Forstera dobrze sprawdza się jako osobny film. Nie mogę napisać, że opuściłem kino totalnie rozczarowany, aczkolwiek oczekiwałem znacznie lepszej pozycji. Ku mojej uciesze Daniel Craig ponownie wyszedł obronną ręką i w moim przekonaniu jest najlepszym Bondem w historii. Szkoda, że reżyser i scenarzyści nie pozwolili mu w pełni rozwinąć skrzydeł, bo była szansa na tytuł zbliżony poziomem do Casino Royale.

Adam „eJay” Kaczmarek