Gra o tron - jak całkowicie zepsuć ciekawą powieść - OsK - 15 kwietnia 2014

Gra o tron - jak całkowicie zepsuć ciekawą powieść

Postaram się zwięźle wytłumaczyć, dlaczego nie lubię Gry o tron (pierwszego tomu Pieśń Lodu i Ognia, wyd. Zysk i S-ka, tłum. Paweł Kruk) i uważam, że wydawnictwo powinno zwrócić czytelnikom pieniądze lub wymienić nabyte przez nich egzemplarze.

Paweł Kruk przetłumaczył książkę tak, żeby polski czytelnik czuł dyskomfort porównywalny do siedzenia na Żelaznym Tronie.

Po Grę o tron sięgnąłem zachęcony serialem. Przyznaję, że mało kiedy czytam nowszą literaturę fantasy, więc o Martinie nawet wcześniej nie słyszałem. Pierwsze zderzenie było prawdziwym szokiem. Przebolałem co prawda kilkadziesiąt stron tej książki, ale zrobiłem to zaciskając zęby i regularnie łapiąc się za głowę. Jak coś tak słabo napisanego, tak skrajnie nieporadnego może mieć tylu fanów?! Co to w ogóle jest? Żona, która parę razy zerknęła mi przez ramię na lekturę, zapytała się w końcu, czy to zbiór jakichś opowiadań internetowych początkujących autorów.

Kilka fragmentów tekstu naprowadziło mnie na prawdziwego winnego takiego stanu rzeczy. Pan odpowiedzialny za "to" nazywa się Paweł Kruk. Nie wiem, kim ten pan jest, nie wiem kto mu powiedział, że zna angielski, ani kto i jakim cudem powierzył mu tłumaczenie literatury pięknej.

Martin pisze językiem prostym, delikatnie tylko stylizowanym, nie trudzi się nawet specjalnie nad pokazaniem cech charakterystycznych języka poszczególnych bohaterów. Język prosty nie oznacza jednak, że powieść jest napisana nieporadnie. Niestety, tłumaczenie wybija się na jakieś nieczęsto dotąd osiągalne wyżyny nonsensu. No dobra… Trochę przesadziłem, bo podobny poziom jest niestety osiągalny dosyć często. Zazwyczaj wiąże się on z tym, że powieść jest mało znana, nie wiadomo, czy się w ogóle sprzeda, więc oszczędza się na tłumaczu. Dlatego dobre i uznane powieści, takie jak dzieła Herberta (Diuna w przekładzie Marszała) czy Tolkiena (Władca w przekładzie Skibniewskiej) mają tłumaczenia znakomite (celowo pozostaję w kręgu fantastyki, ale problem dotyczy w mniejszym lub większym stopniu każdej literatury), a mniej znane powieścidła, których tytuły z litości pominę – a było kiedyś wydawnictwo zajmujące się literaturą fantastyczną, które specjalizowało się w takich potworkach – potrafią wycisnąć z czytelnika łzy samą jakością przekładu.

Co takiego w Grze o tron jest aż tak nieporadne?

Przede wszystkim skrajnie uproszczony język. Gdy tylko coś jest w oryginale nieco atrakcyjniejsze literacko, w tłumaczeniu mamy powiedziane to samo za pomocą języka tak podstawowego, że czasem można się zastanawiać, czy tłumacz nie miał zadania zmieszczenia się w granicy kilku tysięcy najbardziej podstawowych słów.

Ponadto błędy logiczne i składniowe. Zdania, które wywołują śmiech swoją nieporadnością, czasem gubią podmiot lub niepotrzebnie dublują zawartą informację. Całość sprawia przez to wrażenie napisanej przez nastoletniego grafomana. Krótkie, urywane zdania, mające nadać dynamizmu oryginalnemu tekstowi, tłumacz bez najmniejszego wyczucia łączy w dłuższe konstrukcje, zupełnie kradnąc powieści klimat.

Jest źle, ale dałoby się to znieść, gdyby nie fakt, że tłumacz dodatkowo postanowił na zrobionym przez siebie placku umieścić parę wisienek ku ozdobie.

Niektórzy fani cyklu Martina starają się jeszcze obronić słynne już „ser” (w oryginale też używane jest „ser”), które pojawia się w polskim tłumaczeniu. Moim zdaniem jest to nie do obrony, zadaniem tłumacza jest wzięcie pod uwagę wszelkich różnic kulturowych i znalezienie formy równie udziwnionej jak oryginalne „ser”, ale nie budzącej śmiechu swoją zbieżnością z innymi serami. No bo co? Mamy ser brie, ser mozzarella, ser waymar royce… Nie zaraz… Ale niech już będzie.

Wiecie, że Gra o tron toczy się w fantastycznym świecie, w którym nie istnieją „nasze” nazwy geograficzne? Spójrzcie na to zdanie: „There were salads of spinach and chickpeas and turnip greens, and afterward bowls of iced blueberries and sweet cream.” Zostało ono przetłumaczone jako: „Były też sałatki z włoskiego grochu, szpinaku i liści rzepy. A na koniec mrożone borówki ze śmietaną.” Co to jest?! Co groch włoski robi w świecie tej powieści?! WŁOSKI… Czyżby to było jakieś zamorskie królestwo, które się jeszcze nie pojawiło na kartach powieści? Może importują owoce i warzywa naszego świata? (Uczciwie przyznaję, że groszek wyłapał ktoś inny, ale uznałem, że naprawdę warto przytoczyć przykład.)

Innym często przytaczanym przykładem jest złe tłumaczenie „nipple” (sutek), np. „Tyrion gathered that it was more customary for a boy to burn off a nipple” -> „przypalali sobie pępek”. Błąd tłumacza, przysnęło mu się… Jasne tylko dlaczego konsekwentnie przysypia przy tym wyrazie? W innym miejscu mamy: „iron rings in their nipples” -> „z żelaznymi kółkami w pępkach”. Czyżby ktoś musiał sobie powtórzyć części ciała? Jeżeli tak, jakim cudem ktoś taki został dopuszczony do tłumaczenia powieści?!

Szczegóły, drobiazgi… Nie, nie szczegóły i drobiazgi, a błędy, które w żadnym wypadku pojawić się nie powinny. Spójrzcie na inny przykład: „Jon Snow gave his father’s ward a long, chilling look.” Komu Snow rzucił takie spojrzenie? Theonowi. „his father’s ward” – słownik podpowiada, że „ward” może oznaczać „A person under guardianship.”, czyli osobę pod strażą, pod opieką, wychowanka. Pamiętamy, skąd wziął się Theon u Starków. Tłumacz natomiast mianował Theona strażnikiem Eddarda Starka. Strażnikiem(!), zamiast np. wychowankiem lub podopiecznym.

Wróćmy jeszcze do wspomnianego już sera. „Ser Waymar Royce was the youngest son of an ancient house with too many heirs”. Ser Waymar Royce był najmłodszym synem dawnego rodu o zbyt wielu dziedzicach/spadkobiercach… A w naszym tłumaczeniu: „Ser Waymar Royce był najmłodszym synem starego rodu posiadającego zbyt wielu przodków”. Ród był stary i posiadał zbyt wielu przodków, dlatego Waymar wstąpił do Nocnej Straży. Logiczne, prawda?

I tak krok po kroku, strona po stronie, trzeba się zastanawiać, czy to zdanie naprawdę ma być tak nielogiczne, czy to tylko tłumacz zasadził kolejny kwiatek. Czy w danym fragmencie miało być coś zupełnie innego, czy może akurat tłumaczowi udało się trafić we właściwy sens?

Jest źle. Naprawdę źle.

Najgorsze jest to, że powieść jest już uznana, ma wielu fanów, wiadomo, że z każdym kolejnym sezonem serialu przyjdzie fala osób kupujących powieści dla siebie lub w prezencie dla bliskich. Doczekaliśmy się nowego wydania z całkiem ładną, filmową okładką (choć nie lubię filmowych okładek, ale i tak jest lepsza niż grafika w starym wydaniu) i w… starym tłumaczeniu. No bo po co inwestować w nowe tłumaczenie, skoro stare też się sprzeda? Kto w ogóle zwraca uwagę na tłumacza, ważne, że jest po polsku, prawda? Nowe tłumaczenie zostało co prawda poprawione przez Michała Jakuszewskiego, ale szczerze mówiąc poprzednie zniechęciło mnie do tego stopnia, że już sobie sprowadziłem sagę w oryginale i nie sprawdzałem, czy rzeczywiście poprawa jest widoczna - może gdyby Jakuszewski tłumaczył od zera, ale tutaj jako tłumacz dalej widnieje Kruk. Wierzę, że Jakuszewski wziął się za pracę solidnie, ale trudno jest mi uwierzyć, żeby tłumaczenie Pawła Kruka w ogóle nadawało się do naprawienia.

Jasne, lepsze jest już takie coś niż brak tłumaczenia w ogóle, ale dostarczanie takiego bubla w cenie kilkudziesięciu złotych uważam za okazanie całkowitego braku szacunku czytelnikom (być może również autorowi książki). Szczerze mówiąc, sądzę, że stare wydania (i nowe, jeżeli nie widać po nich wyraźnej poprawy - czego jeszcze nie sprawdzałem) powinny zostać spalone i na koszt wydawnictwa wymienione na takie, które da się czytać - tym bardziej, że zatrudnienie nowej osoby do poprawiania świadczy, że wydawnictwo jest świadome problemu. W grach domagalibyśmy się już darmowych łatek.

Nie chodzi tu jednak o szacunek czy o jakąś trudną do określenia etykę wydawniczą, ale o prosty fakt, że jeżeli ktoś nie jest świadomy problemu i sięgnie po pierwszy tom w tłumaczeniu Pawła Kruka, może się nieodwracalnie zrazić do całej sagi. Mam tylko nadzieję, że "poprawienie" przez Jakuszewskiego naprawdę uczyniło tę książkę zdatną do czytania, ale to już pozostawiam do rozważenia komuś, kto będzie miał jeszcze dość czasu i siły by porównywać poszczególne polskie edycje. Tylko o trzech rzeczach mogę zapewnić: 1. w stare wydanie nie warto inwestować nawet paru złotych w antykwariacie, 2. jeżeli jeszcze gdzieś zobaczę książkę w tłumaczeniu P. Kruka, ominę szerokim łukiem, 3. wydawnictwo prawdopodobnie nie odzyska mojego zaufania.

OsK
15 kwietnia 2014 - 09:35