autor: Bartłomiej Kossakowski
Kingdom Under Fire: Circle of Doom - recenzja gry - Strona 4
Fantasy według Koreańczyków? Super sprawa. Nie, naprawdę. Goście o gabarytach goryla noszą większe od siebie miecze i nie wyglądają przy tym tak znowu bardzo komicznie.
Grupowe męczarnie
Do listy zalet teoretycznie można dorzucić długość gry. O tak, potrzeba na nią wiele godzin. Niestety, w żadnym stopniu jej to nie ratuje, bo skoro nie ma radochy z tego łażenia i siekania, to szybko zamienia się ono w męczarnię. Nie pomaga też co-op online dla czterech osób, bo w Kingdom Under Fire: Circle of Doom naprawdę nie ma żadnej ekslopracji, no po prostu niczego, co może przyciągnąć uwagę, a walenie tępaków po łbach jest fajne przez pierwszych dziesięć minut. Coś jeszcze? No, na przykład fajnym i nieczęsto spotykanym w hack’n’slashach patentem jest opcja zmiany widoku, by lepiej przycelować czarem albo łukiem. Ale z tym i bez tego, ta gra jest wybitnie odmóżdżająca.
Chyba lepiej by było, gdyby wzorem poprzednich odsłon zrobić z tego strategię. Bo to najlepiej wyglądająca część serii i najgorsza jednocześnie. Liniowa i archaiczna w najgorszym znaczeniu tych słów, wymagająca ciągłego powtarzania tych samych, durnych czynności. I przeznaczona dla osób, które naprawdę nie mają w co grać. Gdybyśmy żyli w idealnym wszechświecie, nikt by tej gry nie wydał.
Bartłomiej Kossakowski
PLUSY:
- niezłe pośladki elfki Celine;
- klimat koreańskiego fantasy;
- od biedy – zabawy z tworzeniem własnych rodzajów broni poprzez syntezę.
MINUSY:
- na razie najnudniejsza gra roku, wielogodzinne powtarzanie tych samych czynności dobije nawet najbardziej cierpliwych;
- liniowa w najgorszym możliwym znaczeniu;
- brak jakiejkolwiek motywacji do działania;
- tępi przeciwnicy.