Tęskniłem Premier League - Pilar - 14 sierpnia 2014

Tęskniłem, Premier League

Jestem fanem piłki nożnej – to jasne – i gdy zakończyły się rozgrywki w większości interesujących mnie krajów, wiedziałem, że nie jestem skazany na wielotygodniowy celibat, bowiem już niedługo nadejdzie Mundial, który wprowadzi nieco słońca do mojego życia. Bawiłem się podczas niego przednio, spędziłem przed telewizorem całą masę godzin, ale nie potrzebowałem wiele czasu, by zdać sobie sprawę, że jakikolwiek by on nie był i tak nigdy nie osiągnie poziomu emocji, jakie wywołuje we mnie start jednej z najbardziej rentownych, popularnych i przede wszystkim efektownych lig na świecie – Premier League. Football, bloody hell!

I choć zespoły z Wysp Brytyjskich na arenie międzynarodowej raczej wystawiają się na pośmiewisko, Angielska Ekstraklasa od zarania dziejów jest tą, wokół której kręci się (mój) piłkarski świat. Mimo tego, że w europejskich pucharach zespoły z Anglii musiały ustąpić miejsca zwyczajnie lepszym drużynom z Niemiec czy Hiszpanii, nie zmienia to nic w mojej (i milionów innych ludzi) klasyfikacji lokowania uczuć wobec futbolu z jakichś rejonów świata. Nic nie poradzę, że miętę do kopaczy znad Tamizy, Mersey czy Irwell czuję nieporównywalnie bardziej niż do tych z zachodu. Stoimy więc przed odległą już jedynie o kilkadziesiąt godzin (choć, wydawałoby się, jest ich wciąż za dużo) perspektywą rozpoczęcia wielomiesięcznego piłkarskiego święta, podczas którego Mikołajami czy Zajączkami będą smukli faceci w getrach, pokrywających nogi rozmiarów dwukrotnie większych niż u typowego człowieka. Na co powinniście zwrócić uwagę w tym morderczym wyścigu, którego start zanotujemy już za dwa dni? Usiądźcie głęboko w fotelach, zapnijcie pasy i startujemy!

#VAN GAAL VS. MOURINHO

Obydwa brytyjskie giganty – Chelsea i Manchester United – stoją w kluczowych dla siebie momentach; „The Blues” mają za sobą raczej rozczarowujący sezon i po licznych wzmocnieniach nie trzeba spędzać dużo czasu nad rozszyfrowaniem pragnień zarządu i kibiców, bo są one bezwzględnie jednoznaczne: dajcie nam trofea. „Czerwone Diabły” z kolei mają za sobą zmianę na sterburcie, bowiem nieudolnego marynarza Moyes’a zmienił prawdziwy postrach mórz – Louis van Gaal. Jest to pan, którego dotychczasowej nieobecności w kraju królowej Elżbiety nie można było wybaczyć, bowiem należy on do wyjątkowo nietuzinkowych, twardych i stawiających na swoim. Ktoś, kogo poszukiwano w Manchesterze od momentu odejścia sir Alexa Fergusona.

W tym pojedynku po swojej stronie Mourinho będzie miał bardzo doświadczony, ale i znacznie wzmocniony w stosunku do poprzedniego sezonu, skład. Przypomnę tylko, że do układanki Portugalczyka dołączył Cesc Fabregas, nie tak dawno będący ikoną innego londyńskiego klubu – Arsenalu, a także rewelacyjny podczas występów w Atletico Diego Costa czy Filipe Luis. Trudno również nie zauważyć powrotu prawdziwej legendy „Niebieskich” – Didiera Drogby, który prawdopodobnie zakończy karierę na Stamford Bridge.

Nie znaczy to jednak, że wobec takiej transferowej ofensywy, dla której paliwem były petrodolary rosyjskiego oligarchy, Manchester nie ma żadnych atutów. Kluczowa może okazać się nieobecność „Czerwonych Diabłów” w europejskich rozgrywkach, co pozwala skupić się wyłącznie na grze na własnym podwórku. Jak dużym wzmocnieniem może to być, udowodnił w zeszłym sezonie Liverpool, który ulokował się na drugiej pozycji w tabeli końcowej rozgrywek Barclays Premier League. Dorzućmy do tego przybycie jednego z najbardziej ekscytujących brytyjskich talentów – Luke’a Shawa, który postara się wypełnić lukę na lewej obronie po odejściu Evry, a także Andera Herrery, zdającego się być tym idealnym uzupełnieniem środka pola, którego w Manchesterze potrzebowano niemal od kilku lat. Weźmy jednak pod uwagę, że łowy van Gaala jeszcze się nie zakończyły i mówi się o tym, że do końca bieżącego okna transferowego może on wydać nawet 80 mln funtów, które pokryłyby zakup di Marii, Blinda czy Marcosa Rojo.  

#POWRÓT ROCKENDROLLOWCÓW Z LIVERPOOLU

W zeszłym sezonie słońce wyjątkowo mocno przygrzało nad obydwiema częściami Liverpoolu: tą czerwoną, z którą bardzo mocno sympatyzuje wyżej podpisany, jak i tą niebieską, w której wszyscy ci, którzy obawiali się bezkrólewia po odejściu ryżawego Moyes’a, chodzą teraz z uśmiechem szerokim jak nigdy dotąd. Dwóch młodych szkoleniowców – Brendan Rodgers i Roberto Martinez wprowadziło do futbolu tego zachodniego, nadmorskiego miasta tony magicznego czynnika, który zamienił drużyny ewidentnie cieniujące w ostatnich latach w radosne, rozstrzeliwujące niemal każdego rywala buldożery.

Do odpowiedzialności za taki stan rzeczy należy pociągnąć więcej niż jedną osobę: duet Suarez-Sturridge był jednoznacznie najlepszym w Europie, a w Anglii pakowano igły w laleczki voodoo z ich podobiznami z nadmierną częstotliwością. Zaliczyli oni bowiem 53 wspólne trafienia w ubiegłorocznych rozgrywkach Premier League, asystując (często sobie nawzajem) przy 30 bramkach. Jest to wynik, do którego startu nie miało żadne inne duo czy to w lidze hiszpańskiej, włoskiej lub niemieckiej. Nie udałoby się to jednak, gdyby nie błyszcząca coraz jaśniejszym płomieniem gwiazda Raheema Sterlinga, spokój w drugiej linii, jaki dała fantastyczna forma Jordana Hendersona, którego jeszcze niedawno kibice Liverpoolu chcieli pozbawić czerwonej koszulki, jak i „Captain Fantastic” Stevena Gerrarda, który co prawda poślizgnął się w kluczowym momencie sezonu „The Reds”, ale gdyby nie jego dotychczasowa dyspozycja, nie byłoby szansy na jakikolwiek sukces. A takim należy nazwać zajęcie drugiego miejsca przez drużynę, która w poprzednich sezonach notowała lokaty w okolicy 6-8. Pozostało jednak pytanie, jak Liverpool FC poradzi sobie bez swojego niewątpliwie największego piłkarza – Luisa Suareza, który odleciał samolotem do Barcelony, zostawiając na koncie amerykańskich właścicieli 75 milionów funtów do wydania. Wydaje się, że Brendan Rodgers jest menadżerem o znacznie większej klasie niż Andre Villas-Boas, który z podobnym problemem zmagał się po odejściu Garetha Bale’a, a jego dotychczasowe transfery – Lovren, Markovic, Can, Lallana, Moreno, Lambert i Manquillo – w mniejszy lub większy sposób to potwierdzają.

W Evertonie zaś stworzono budżetowy kolektyw, oparty na mieszance graczy doświaczonych z tymi zapożyczonymi z innych drużyn, przy zachowanym miejscu dla fantastycznej młodzieży. Jako reprezentant tej ostatniej grupy wystąpił Ross Barkley, jeden z najlepszych zawodników do lat 21, który mimo tego, że już w poprzednich sezonach pukał do bram Goodison Park, dopiero w tym wziął walny udział w sukcesie, jakim dla drużyny, która przez pięć lat wydaje „zaledwie” 70 milionów funtów na transfery, było zajęcie piątego miejsca na koniec. Okienko transferowe przed sezonem 2014/2015 przynosi drużynie Martineza spokój: na stałe zameldował się potwór Romelu Lukaku, taki sam los zaakceptował Gareth Barry, za niecałe 5 milionów funtów przybył Bośniak Muhamed Besic, którego pierwsze podrygi w niebieskim trykocie wyglądały bardzo obiecująco. Najlepsze jednak jest to, że w Evertonie prawdopodobnie nikt nie ma wygórowanych oczekiwań i jakiekolwiek miejsce powyżej siódmego – a to powinno przyjść „The Toffees” z łatwością – będzie traktowane jako błogosławieństwo.

#CO Z CITY, ARSENALEM I TOTTENHAMEM?

Zacznijmy od końca, bowiem dyspozycja Tottenhamu jest chyba największą niewiadomą z tych trzech drużyn; mamy do czynienia z zespołem, który jeszcze niedawno potrafił wzbudzić trwogę w największych (ah, te mecze z Interem) tylko po to, aby po odejściu rewelacyjnego Walijczyka, Bale’a, zupełnie się rozsypać. Dziurę stworzoną przez nieobecność tarana z Cardiff próbował zapełnić wspomniany już Boas, transfery Soldado, Lameli, Capoue czy Chadliego okazały się jednak zupełnie nietrafione, w rezultacie czego schedę przejął niedawno Mauricio Pochettino (Sherwood był raczej tymczasowym rozwiązaniem). Ten popchnął Southampton do absolutnych granic możliwości, promując zawodników, którzy teraz stanowią o sile zespołów z czołówki, a wypełnienia tego samego zadania oczekuje się od niego na White Hart Lane.

Przeczytałem gdzieś, że mistrzostwa broni się jeszcze trudniej niż się je zdobywa i jest to stuprocentowa prawda – jakim problemem będzie powtórzenie sukcesu sprzed sezonu przekonają się piłkarze Manchesteru City już za kilkanaście tygodni. Mimo tego, że Pellegrini wydaje się być kimś, kogo władze City od początku potrzebowały, aby przeprowadzić kompleksową rewolucję w klubie, przed „Obywatelami” stanie ogromne wyzwanie. Dzieje się tam póki co coś nietypowego: zbroją się wszyscy, tylko nie mistrzowie – do tej pory dołączył Fernando Reges, Willy Caballero czy Sagna, ale powiedzieć, że to wzmocnienia pierwszego składu to skłamać. Nie mniej jednak, z Toure, Aguero, Silvą, Nasrim i Kompanym w składzie City nie można lekceważyć i należy wciąż rozpatrywać ich jako pewniaków do pierwszej trójki.

Na koniec zostawiłem sobie najciekawszy przypadek – Arsenal F.C., był przez ostatnie lata niemal wyłącznie obiektem do drwin, ci jednak, którzy dowcipkowali sobie z drużyny Wengera ostatnio znacznie przystopowali – zdobycie FA Cup było jasnym sygnałem, że na specjalnej ściance w klubowej siedzibie otworzono nową gablotę i skład pod dowództwem Sancheza, Ozila, Ramseya, Walcotta czy Szczęsnego ma zamiar zapełnić ją w błyskawicznym tempie. Przestano tylko mówić o tym, jaki potencjał finansowy ma londyński klub, a zaczęto go ukazywać, wydając niemal 35 milionów funtów na Chilijczyka z Barcelony i 16 milionów na bardzo ekscytujący talent – Caluma Chambersa z „The Saints”. Czy to wystarczy, aby w przyszłym roku powalczyć o mistrzostwo? Wydaje się, że tak, choć transfer napastnika, za którym ponoć rozgląda się Arsene na pewno przybliżyłby Londyńczyków do tego celu.  

#KTO UNIKNIE SPADKU?

O egzystencję w najwyższej klasie rozgrywkowej będą musieli się obawiać rzecz jasna drużyny, które dopiero co do niej doskoczyły, a więc Queens Park Rangers (choć oni wydają się być raczej pewniakiem do utrzymania), Leicester City z Marcinem Wasilewskim na środku obrony i Burnley, które co prawda było jedną z rewelacji ubiegłorocznych rozgrywek Championship, ale na Premier League wydają się zdecydowanie zbyt słabi. Mimo tego, że Crystal Palace udało się zająć fantastyczne 11 miejsce, bez wielkich wzmocnień, a na takie się nie zapowiada, Pulis może stanąć przed naprawdę trudnym wyzwaniem. To samo tyczy się Allardyce’a (West Ham), Irvine’a (WBA) czy Bruce’a (Hull City), choć trzeba przyznać, że w przypadku tego ostatniego wydanie ponad 25 milionów funtów głównie na zawodników ofensywnych musi robić wrażenie (Snodgrass i Ince nie są przecież w ciemię bici). Zupełną enigmą jest dla większości ekspertów totalnie rozregulowana drużyna Southampton, którą nie dość, że pozbawiono przecież całego trzonu (Shaw, Lallana, Lovren, Lambert czy Chambers) to jeszcze transfery do klubu są raczej niemrawe: imponuje tylko Tadić, a do Pelle i Bertranda ciężko mi ustosunkować się w jakiś pozytywny sposób. Można być za to pewnym, że Koeman ustrzeże „Świętych” od degradacji, choć dla drużyny, która w zeszłym sezonie zajęła ósme miejsce jest to raczej słaby zwiastun świetlanej przyszłości.

I przez ogrom tego, co dzieje się w Premier League można by tak jeszcze pisać i pisać, aż byście zasnęli przed monitorem i obudzili się przed pierwszym gwizdkiem, a ten – przypominam – o 13:45 na Old Trafford, gdzie Manchester United zmierzy się ze Swansea. Jakie są Wasze oczekiwania i przewidywania w stosunku do nadchodzącej kampanii? Komu kibicujecie?

Pilar
14 sierpnia 2014 - 13:24