Fenoment The Office cz. III
Jestem fanem amerykańskiej wersji, ale od paru sezonów oglądam ją raczej z przyzwyczajenia, bo poziom ostro spadł. Pierwsze sezony były realistyczne, ale z czasem postaci stały się karykaturami samych siebie, a gorzki humor zastąpiono bardziej amerykańskim - w złym tego słowa znaczeniu. I wszystko stało się zbyt optymistyczne, tak od momentu związku Pam I Jima (wolałem ich nieszczęśliwie zakochanych): ich oddział z najgorszego stał się nagle najlepszy, Michael przestał być dupkiem i znalazł idealną wybrankę etc.
Mam takie samo wrażenie, że poziom od mniej więcej tego momentu. Sam ślub Jima i Pam to typowy fan service - prezent dla fanów który po prostu musiał się wydarzyć. Najlepsze momenty przypadły w sumie chyba przed i w piątym sezonie - potem już było gorzej. Nie było już takich odcinków jak np. Dinner Party, moim zdaniem najlepszy odcinek ever :)
Ja się nie zgadzam z teorią, że po odejściu Carella serial się skopał. On już wcześniej miał tendencję mocno spadkową i po jego odejściu nie wyczułem nagłej zapaści. Carell był genialny w tej roli, ale po paru sezonach się przejadł. Nawet Dwight się znudził i dziwi mnie, że jego spin-off na farmie będzie dopiero teraz kręcony, kiedy kult tej postaci przemija.
No właśnie tak mówię, szczytem moim zdaniem był sezon 4, kiedy Michael borykał się z Jen.
Później już był najpierw powolny, potem coraz szybszy upadek.
Naprawdę zabawny serial, strasznie się uśmiałem swojego czasu :)
I często niesamowicie dobrze oddaje realia korporacji.