Dirty Dancing według Davida Lyncha
mistrza psychodelii i "WTF?".
Pfff... Dobry jest, ale nie hardcorzy tak bardzo jak inni - troszeczkę mniej znani reżyserzy. :D
Domyślam się, że jest wielu twórców prezentujących daleko bardziej posuniętą miłość do tworzenia pokręconych obrazków. Tak mi się napisało, bo go lubię :)
Ja też go lubię. Sam go niegdyś uważałem za najmocniejszego kinowego mindfuckera. Teraz - po zapoznaniu się z twórczością innych ciekawych reżyserów - wciąż go lubię, ale stał się gościem tworzącym mainstreamowe tylko troszeczkę mindfuckowe obrazy.
Mainstream u Lyncha skończył się wraz z Mulholland Drive. Wszystkie jego późniejsze twory wyglądają jak praca zaliczeniowa zaćpanych studentów filmografii. Tak, łącznie z Inland Empire.
Pisząc "mainstream" miałem na myśli większą popularność niż innych ludzi krążących wokół psychodelii i surrealizmu.
A ja z innej beczki - przeraziłeś mnie.
W Thunderbirdzie pojawiło mi się "Dirty Dancing według Davida..." i pierwsze co mi przeleciało przez myśli, to "...Hasselhoffa".
Strraszne.
HA! Od razu widać komu jaki David chodzi po głowie... :P
(wszyscy kochają Hoffa!)
To nie jest śmieszne, teraz nie będę mógł zasnąć!
;)