Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 29 kwietnia 2014, 09:00

autor: Luc

Recenzja gry Daylight - survival horror na silniku Unreal Engine 4 - Strona 2

Dzięki Amnesia: The Dark Descent wymierający gatunek komputerowych dreszczowców od kilku lat przeżywa swój wielki renesans. Zombie Studios postanowiło pójść sprawdzoną ścieżką, ale Daylight nie sprostał stawianym oczekiwaniom.

Zbieranie kartek w opuszczonym lesie - czyżby za chwilę miał pojawić się Slenderman?

Płoń wiedźmo, płoń!

Recenzja gry Daylight - survival horror na silniku Unreal Engine 4 - ilustracja #2

Postać głównej bohaterki, została stworzona przez Jessicę Chobot. W jednym z wywiadów autorka przyznała, iż rozpisując pannę Gwynn oraz uczestnicząc w procesie tworzenia lokacji wzorowała się na własnych przeżyciach – przede wszystkim na potajemnych wycieczkach do zamkniętego szpitalnego kompleksu w pobliżu szkoły, do której uczęszczała. Wygląd trzech z czterech głównych poziomów w Daylight jest więc mocno wzorowany na istniejącym do dziś ośrodku leczniczym w Northville.

W Daylight teoretycznie nie posiadamy żadnej broni, ale odpalenie pojedynczej racy skutecznie odpędza od nas wszelkie upiory. Z racji tego, że skrzynki z ich nieskończonym (dosłownie!) zapasem umieszczone są niemal na każdym kroku – koszmarne widma szybko przestają być jakimkolwiek problemem. Przy odrobinie chęci możemy więc biegać z pełnym plecakiem, gotowi praktycznie na wszystko, co twórcy dla nas przygotowali. Nawet jeśli postanowimy utrudnić sobie rozgrywkę i nie korzystać z dodatkowych źródeł światła, pozbycie się uciążliwego towarzystwa wymaga zaledwie krótkiego sprintu do następnego pomieszczenia.

Śmierć bohaterki jest możliwa: wymaga to kilkusekundowego stania oko w oko z Wiedźmą – aby faktycznie umrzeć, trzeba się więc naprawdę postarać. Jeśli dodamy do tego nieustanne pauzy na czytanie notatek (podczas których jesteśmy w pełni nietykalni), otrzymujemy pełen obraz panującej atmosfery. Niestety, Daylight w przeciągu kilku minut zamienia się z klimatycznego horroru w monotonną bieganinę po mapie, podczas której nic nam nie grozi.

Ostatni bieg w stronę upragnionego światła.

Bój się losowego

Finał całej, stosunkowo słabej, historii jesteśmy w stanie odgadnąć samodzielnie już mniej więcej w połowie trwającej około 3 godzin podróży. Aby dotrzeć do wszystkich, mniej istotnych szczegółów, potrzebować będziemy jednak przynajmniej kilku podejść. Po pierwszym ukończeniu historii, możemy rozegrać ją ponownie, tym razem w całkowicie nowym otoczeniu. Mocno reklamowane przed premierą losowe generowanie mapy niestety ogranicza się jedynie do kształtów i ułożenia poszczególnych pomieszczeń. Drobnemu zróżnicowaniu ulegną także oskryptowane wydarzenia. Cel wciąż pozostaje jednak ten sam i choć znajdziemy kilka nieczytanych wcześniej notek, w żadnym stopniu nie wpływają one na główny wątek. Kilkukrotne przejście gry nie wnosi więc niczego nowego, choć zwolennikom kolekcjonowania zapewni to kilka dodatkowych chwil zabawy.

Twórcy Daylight zdecydowali się na pełną integrację gry z popularnym serwisem streamingowym – Twitch.tv. Z poziomu głównego menu możemy natychmiast rozpocząć transmitowanie naszej rozgrywki, jednak co najważniejsze – oglądający otrzymali możliwość wpływania na jej przebieg! Dzięki wpisywaniu odpowiednich komend na czacie, mogą wywołać dodatkowo efekty dźwiękowe takie jak krzyk, kroki bądź miauczenie kota.

Łóżka są wprawdzie od lat puste, jednak na korytarzach nieustannie słychać kroki.

Natłok krytycznych słów nie oznacza bynajmniej, iż w Daylight nie oferuje absolutnie niczego przerażającego. Momentów, podczas których nawet wytrwali fani gatunku podskoczą na fotelu, jest całkiem sporo. Niespodziewanie lewitujące przedmioty, niezidentyfikowane hałasy oraz dziwaczne wizje bohaterki potrafią skutecznie przyśpieszyć bicie serca. Wszystko to trwa jednak zaledwie chwilę, po której mamy aż nadmiernie dużo czasu, aby dojść do siebie i ochłonąć. Dodatkowo bateria w naszym telefonie nigdy się nie rozładowuje, a bohaterka ma kondycję lepszą niż niejeden maratończyk – w awaryjnej sytuacji możemy więc czmychnąć w dobrze oświetlony latarką korytarz i biec przed siebie tak długo, jak uznamy za stosowne. Stanu permanentnego strachu oraz przytłaczającego poczucia beznadziejności niestety w tym przypadku nie uświadczymy.