Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 19 czerwca 2002, 11:06

autor: Krzysztof Mielnik

Soldier of Fortune 2: Double Helix - recenzja gry - Strona 2

Soldier of Fortune 2: Double Helix to sequel znanej gry akcji FPP Soldier of Fortune, gdzie mieliśmy okazję wcielić się w postać Johna Mullinsa i walczyć z grupą terrorystyczną dążącą do zdetonowania głowic nuklearnych.

Sen prowadził mnie dalej. Jak zwykle przyszło odreagowywać mi w ten sposób wizyty w miejscach, w których danym było mi walczyć w niedalekiej przeszłości. Urzekająca swą niedostępnością, niczym najpiękniejsza z rosyjskich kobiet Kamczatka, jak zwykle zachwycająca pełnią europejskości Szwajcaria, szczycący się nowoczesną architekturą Hongkong, wreszcie i Kolumbia...taaa, Kolumbia. - morderczej przeprawy przez którą nie zapomnę chyba nigdy. Choć było to już jakiś czas temu, widok tamtejszej dżungli, porośniętej dzikimi pnączami, atakującej kakofonią najbardziej złowieszczych, ale i pięknych w swym nieładzie dźwięków, oraz wszechobecnej mgły, sprawiającej, iż nawet będąc tam obecnym ciałem i duszą nie byłeś pewny, czy wszystko to dzieje się naprawdę – wciąż sprawia na mnie największe wrażenie, przyprawiając o gęsią skórkę. Powiem wam, że to właśnie tam, w zapomnianym przez ludzkość pępku świata zacząłem najgłębiej zastanawiać się, czy to wszystko ma sens. Kontrast wspaniałego, idealnego wręcz w swej harmonii dzieła natury z kolejnymi ciałami wrogów, które pozostawiałem na swojej ścieżce, z moimi rękoma dzierżącymi śmiercionośne ‘zabawki’ oraz spokojem, z jakim przyszło mi przez to wszystko przechodzić, wzbudził we mnie wątpliwości, z którymi borykam się do dziś, oraz strach... Lęk przed tym, że zawsze już będę tylko maszyną do zabijania. Że nigdy nie stanę się na powrót normalnym człowiekiem.

Bywają momenty, w których przystaję. Zatrzymuję się, nie wiedząc co począć dalej. Tak jest chyba z każdym z nas – obojętne, czy los postanowił zrobić z nas kucharza, strażaka, czy najemnika. Czasem zwyczajnie nie wiemy, w którą stronę podążyć. Miotając się tam i z powrotem często nachodzą nas myśli, aby z tym wszystkim skończyć. Wcisnąć przycisk, który uwolni nas od naszych problemów, dzięki któremu rzeczy, nad którymi głowiliśmy się przez tyle czasu przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie. Nauczyłem się jednak, że z każdej sytuacji idzie się wydostać i że jeżeli tylko chcemy tego naprawdę, iskierka nadziei kiedyś bezsprzecznie doprowadzi nas do wyjścia. Pewnego razu, gdy dopadł mnie taki zastój, postanowiłem dokładniej przyjrzeć się zdobyczom techniki, w jakie zaopatrzyli mnie zwierzchnicy. „Niesamowite” – przemknęło mi przez myśl. Dotychczas działałem automatycznie, biorąc broń do rąk niemalże odruchowo, jak zwierzę, które walcząc o przetrwanie dalekie jest od zastanawiania się nad środkami, dzięki którym dane mu jest wyeliminowania wroga. Niemal natychmiast odrzuciłem od siebie tą wizję. Trwanie w nastroju wzmożonego przygnębienia wdawało się we znaki i bez tych pseudopsychologicznych dywagacji. Te zaś za każdym razem, gdy przybijały do mojej głowy, niczym fale nieuchronnie dążące do ponownego spotkania ze skałą, wywoływały jedynie jeszcze większy smutek, melancholię, przygnębienie...w końcu wściekłość i żal na to, jak parszywie poukładana jest rzeczywistość. Żachnąwszy się spojrzałem na moje cudeńka. „Najlepszym przyjacielem człowieka nie jest wcale pies, a solidny kozik” – zaśmiałem się pod nosem. Tak właśnie mawiał Hawk, dopóki nie zszedł z tego świata. Czasem brakuje mi drania, wiele razem przeszliśmy... Ostrze noża błyszczało w świetle słońca, częstując refleksami pobliskie mury. Czterej bliźniaczy „koledzy” siedzieli w tym czasie za pasem. Fakt, że niezbyt często decydowałem się na zapoznanie ich z ciałami przeciwników spowodowany był raczej obecnością w kaburze bardziej „humanitarnych” zabawek, niźli ich bezużytecznością. W końcu nikt nie lubi sobie brudzić rąk cudzą krwią, a tej po rozpłataniu gościa na pół, czy też zdjęciu zeń skalpu bynajmniej nie brakowało. Kiedyś takie rzeczy mnie bawiły, dziś patrzę wstecz jedynie z żałością własnej mizeroty. Nie można być jednak pewnym, czy człowiekowi w jakimś momencie ponownie do głowy nie uderzy coś równie głupiego. Boję się tego, dlatego też kiedy tylko mogę, pod rękę biorę coś, co nie pozwoli mi na ujrzenie grymasu konającego wroga. Takimi cudami okazują się być Mk23 SOCOM, którego celność i niezawodność połączone z niewielkimi rozmiarami zachwala cały świat, OICW – siedmiokilogramowy potworek z przyszłości, pozwalający przemienić jednego, czy drugiego skurczysyna na wióry, czy granatnik typu MM-1 dający w kość ‘kuleczką’ AN-M14 TH13, po spotkaniu z którą nawet największy twardziel będzie miał kłopoty z zeskrobaniem swojego kolegi z okolicznych murów. Do tego dochodzi oczywiście masa pomniejszych ułatwiaczy żywota... Zbierając się do dalszej drogi pomyślałem: „Opakowany w takie sreberko raczej nieszybko zejdę z tego świata”