Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 3 lutego 2012, 14:58

autor: Krzysztof Chomicki

Recenzja Soulcalibur V - testujemy kandydata do bijatyki roku - Strona 3

Soulcalibur V, najnowsza odsłona popularnej serii firmy Namco Bandai, wydawała się murowanym kandydatem do tytułu bijatyki roku. W recenzji sprawdzamy, czy twórcy wykorzystali potencjał.

Mocno zmodyfikowano również wachlarz ciosów każdego zawodnika. Rozgrywka toczy się nad wyraz płynnie, a wyprowadzanie kolejnych ruchów jest bardziej intuicyjnie. Nagle przypadła mi do gustu gra postaciami, których zwykłem unikać – twórcom udało się wykrzesać maksimum możliwości ze wszystkich bohaterów, równocześnie zachowując odpowiednią równowagę między nimi. Rzekłbym, że walki są teraz bardziej wyważone niż kiedykolwiek, przynajmniej na ile byłem w stanie to stwierdzić, nie potykając się jeszcze z większą ilością osób przez sieć. Co ciekawe, ulepszenia te nie mają wiele wspólnego z wymianą sporej części obsady na młodsze pokolenie. Różnice pomiędzy weteranami a zastępującymi ich nowicjuszami są w dużej mierze kosmetyczne – gdyby nie inne imiona oraz mniej lub bardziej odmienny wygląd, ciężko byłoby zauważyć, że nie mamy do czynienia ze starą gwardią. W rzeczywistości nowe postacie, niebędące bezpośrednimi odpowiednikami starych, są tylko dwie: szermierz Z.W.E.I. oraz czarownica Viola – obie całkiem interesujące, chociaż większą popularnością będzie cieszyć się raczej posługująca się magiczną kulą przedstawicielka płci pięknej.

Styl walki, którym posługuje się Ezio, jest jednym z najciekawszych w całej serii.

Z gościnnymi występami pojawił się za to Ezio Auditore da Firenze, którego ruchy zostały w dużej mierze zaczerpnięte z rodzimej dla niego serii Assassin's Creed. Jego obecności w grze wprawdzie w żaden sensowny sposób nie wytłumaczono (ani tym bardziej tego, jakim cudem asasyn przeniósł się w czasie o cały wiek naprzód), ale z pewnością wpisuje się on w stylistykę Soulcaliburów lepiej niż Yoda, Vader i Starkiller (Apprentice) z Gwiezdnych Wojen, którzy wzbudzili sporo kontrowersji przy okazji czwartej części.

Patroklos wykonuje swój Critical Edge.

Pod względem przyjemności płynącej z samego obijania wirtualnych facjat Soulcalibur V jest bodaj najlepszą bijatyką obecnej generacji, zwłaszcza jeżeli brać pod uwagę tylko te rozgrywane na trzech płaszczyznach. Zawiedzeni zmianami mogą czuć się jedynie gracze o aspiracjach turniejowych, ponieważ sporo elementów uległo pewnym uproszczeniom i tak na przykład niektóre postacie (chociażby Ivy) mają teraz mniej pozycji szermierczych. Z drugiej strony gry z tej serii zawsze najlepiej nadawały się do radosnej naparzanki ze znajomymi podczas imprez, a pod tym względem wszelkie zmiany wyszły „piątce” na dobre.

Warto jednak zaznaczyć, że mimo tych wszystkich modyfikacji, wciąż czuć, że to Soulcalibur. Mamy zatem klasyczny podział na ataki horyzontalne, wertykalne oraz ciałem, widowiskowe chwyty czy możliwość wielokrotnego przygwożdżenia do ziemi powalonego już przeciwnika. Jak zwykle też w danym momencie jedna ze stron ma wyraźną przewagę, ponieważ każdorazowe przełamanie obrony wroga pozwala wykonać na nim skuteczną (choć niekoniecznie wyrafinowaną) kombinację ciosów, zanim uda mu się stanąć na obu nogach i podnieść gardę lub wyprowadzić kontrę. Fani serii poczują się więc jak w domu, tyle że świeżo wyremontowanym, ale jeżeli komuś nie przypadły do gustu poprzednie odsłony, to i „piątka” raczej go nie przekona.

Diament ze skazą

Za skandalicznie wręcz okrojone tryby ekipie Team Soul należą się baty. Kiedy jednak w końcu udało mi się dorwać jakiegoś żywego gracza, Soulcalibur V urzekł mnie niezwykle satysfakcjonującymi pojedynkami, które toczyłem z wypiekami na twarzy. Pod względem samej mechaniki walk mamy do czynienia z niemałym przełomem w serii. Gdyby nie wyjątkowo uboga zawartość (zarówno singlowa, jak i multi), zastanawiałbym się nad bardzo wysoką notą. Niestety, najnowszą produkcję Namco mogę polecić „zaledwie” wszystkim tym graczom, którzy od mordobicia wymagają jedynie podstawowej możliwości wklepania żywej osobie – amatorzy jakichkolwiek urozmaiceń po maksymalnie paru wieczorach odłożą na półkę pudełko z grą i szybko o niej zapomną.

Krzysztof Chomicki | GRYOnline.pl