Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 30 sierpnia 2011, 12:42

autor: Adam Kaczmarek

Recenzja gry Pirates of Black Cove - Strona 2

Pirates of Black Cove to kolejna szansa zapoznania się z korsarskimi realiami na karaibskich akwenach. Tym razem jednak rum jest wyjątkowo niesmaczny...

Jakkolwiek misje prezentują się zgrabnie, tak nagrody za ich wykonanie są nieco kuriozalne. W Pirates of Black Cove brakuje systemu gradacji zadań pod kątem ważności dla fabuły i świata. Rezultat uproszczonych rozwiązań jest kompletnie niezadowalający – za cięższą walkę na lądzie i zniszczenie tajnej broni wroga dostajemy tyle samo złota co za wrzucenie do zatoki butelki z listem. Trzeba też jasno stwierdzić, że poza wykonywaniem misji gra nie oferuje większych atrakcji. Na Karaibach brakuje przede wszystkim losowo generowanych i przypadkowych zdarzeń, bo samo pływanie od portu do portu po jakimś czasie zaczyna nudzić. W sumie jedynym sensownym i nieobowiązkowym zajęciem jest szukanie instrukcji we wrakach, które pozwalają odblokować kolejne ulepszenia do statku. Czarę goryczy przelewa ubogi model rozwoju postaci oraz skromny zasób dodatkowych perków, które znacznie obniżają i tak niewysoki poziom trudności.

Instalowanie ulepszeń jest drogie, ale na dłuższą metę opłacalne.

Owe braki przekładają się na mocno ułomną ekonomię. Kupować możemy jedynie statki oraz ulepszenia do nich. Sprzedajemy zaś tylko... statki, ale w cenie, która normalnego klienta przyprawiłaby o zawał serca. Tak się składa, że wraz z zakupem nowa łajba traci 95% swojej początkowej wartości. Jeśli kupisz za 1000 sztuk złota omyłkowo nie ten okręt, co chciałeś, odzyskasz tylko marne grosze. A trzeba dodać, że zbieranie funduszy w Pirates of Black Cove do łatwych nie należy, gdyż lepsze statki kosztują fortunę, a zyski z misji są skromne. Pozostają wówczas dwa rozwiązania – albo zaczniemy napadać na wszystko, co się napatoczy na morzu, albo zabawimy się w pirata z wyobraźnią i ograbimy kilka miasteczek, a i to wymaga poniesienia odpowiednich kosztów. Brak choćby szczątkowego handlu opartego na zbożu, drewnie, rybach i alkoholu spowodował, że przez większość czasu pływałem dostępnym od samego początku złomem, który siał postrach po zainstalowaniu w nim kilku wynalazków.

Rozczarowujące są również bitwy lądowe i morskie, choć te ostatnie mają przynajmniej intuicyjne sterowanie. Po naszym wpłynięciu do portu rozgrywka przeistacza się w strategię czasu rzeczywistego. Jednakże słowo „strategia” w tym przypadku to nadużycie. Ekipa złożona z bohatera i 15 zbójów dowolnej klasy przeważnie w zupełności wystarcza, by podbić wioskę, wykosić wrogów i zrealizować cel misji. Sztuczna inteligencja przeciwnika stoi bowiem na wyjątkowo niskim poziomie. Strażnicy nie stanowią żadnej przeszkody, gdyż w pojedynkę atakują grupę kierowaną przez gracza. Komputer nawet nie udaje, że chce się w jakiś sposób przeorganizować. Trudno zginąć także z innego powodu – łyknięcie butelki grogu regeneruje zdrowie wszystkich podkomendnych, a włączenie umiejętności wzmacniającej atak lub obronę (ewentualnie skorzystanie ze specyfiku lub talizmanu) skutkuje przejściem przez struktury obronne miasta bez większego uszczerbku na zdrowiu. Dodajcie do tego problemy jednostek z odszukiwaniem ścieżki (wojacy lubią się zaklinować przy budynkach) i sypiące się jak z rękawa, ułatwiające rozgrywkę przedmioty (jeszcze więcej smacznego i uzdrawiającego grogu!) – w sferze „strategicznej” Pirates of Black Cove to istny kabaret.

Ograniczenie walki na lądzie do zaznaczania wrogów prawym przyciskiem myszki nie byłoby może takie złe, gdyby nie kontrowersyjne i najczęściej nietrafione pomysły w mechanizmach zabawy. Przykłady? Aby wynająć załogę, musimy najpierw wybudować koszary szkolące jednostki konkretnego typu. Każdy taki budynek kosztuje co najmniej kilkaset sztuk monet, a jeśli zamierzamy posiadać w swoich szeregach przedstawicieli wszystkich frakcji, to w każdej bazie wypada postawić jedną budowlę. Chcemy urozmaicić skład i wzbogacić go na przykład o strzelców? Trzeba wznieść następną konstrukcję, a to kolejna inwestycja. Gdzie podziały się te wszystkie tawerny, w których mogliśmy werbować najemników za szklankę trunku?