Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 5 listopada 2010, 10:55

autor: Przemysław Zamęcki

Red Dead Redemption: Undead Nightmare - recenzja gry

Zombie tu, zombie tam. Rockstar w Red Dead Redemption sięga po ograne patenty. Czy tym razem nie jest o jednego zombiaka za daleko?

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Nie jestem zwolennikiem tzw. dodatków DLC, które moim zdaniem najczęściej są zwykłym wyciąganiem kasy. Uważam też, że ilość zombie w filmach, grach i ogólnie pojętej popkulturze już dawno przekroczyła masę krytyczną. Jak się nie wie, kogo obsadzić w roli chłopca do bicia, to wybór pada na sztywniaków. Słyszeliście kiedyś o organizacji broniącej praw nieumarłych? Nie? No, to można ich obśmiać, nie przejmując się ewentualnymi procesami.

To oczywiście ironia, niemniej, mając serdecznie dość wyłażących na mnie z ekranu zombie, po ostatnim dziele Rockstara nie spodziewałem się niczego specjalnego. I miałem rację, aczkolwiek pomiędzy typowymi DLC, a Undead Nightmare jest taka różnica jak pomiędzy stołem do ping ponga a Copacabaną. Dosłownie i w przenośni.

W dodatku, który uruchamiamy zupełnie niezależnie od podstawowej wersji Red Dead Redemption, ponownie wcielamy się w Johna Marstona, który wraz z synem, żoną i wujem pijakiem wiedzie spokojny żywot na farmie. Spokojny do czasu, kiedy pewnej nocy ów wuj wczepia się nieoczekiwanie zębami w szyje rodziny kowboja, zamieniając jej członków w zombie. Gracz wyrusza więc w świat, próbując dowiedzieć się, dlaczego umarli wstali z grobów i zamieniają większość populacji Dzikiego Zachodu w bezmyślne truchła.

To jest dopiero klimat!

Dla osób, które poprzednio zjeździły Stany i Meksyk wszerz i wzdłuż, mam pozornie złą wiadomość: trzeba będzie zrobić to raz jeszcze. Pozornie złą, bowiem lokacje, choć zasadniczo nie zmieniły swego wyglądu, to jednak dzięki zastosowaniu odpowiednich filtrów graficznych cechują się ponurą atmosferą. Dopiero kiedy pomożemy mieszkańcom miasteczek odeprzeć ataki zainfekowanych, zaczyna przyświecać słoneczko, a my zyskujemy dostęp do domku, w którym mamy szansę się przespać bez obawy zagryzienia, a dodatkowo znajdujemy tam skrzynie z zapasami amunicji (w rozszerzeniu sklepy są nieczynne) lub nową broń. Domek umożliwia też natychmiastowe przeniesienie się do innej wyzwolonej lokacji, co akurat znacząco skraca czas potrzebny na tradycyjne do niej dotarcie.

Muszę tu nadmienić, że dodatek oferuje także nowe stroje oraz wyzwania, z czego kilka jest co najmniej interesujących. W świecie gry pojawiły się na przykład mityczne bestie – cztery konie Jeźdźców Apokalipsy, z których każdy charakteryzuje się różnymi właściwościami.

Koń Wojny otoczony jest płomieniami, mogącymi podpalić zombie. Pozostałe mogą na przykład nie odczuwać zmęczenia podczas poganiania czy bólu podczas starć. Oczywiście nie brak również misji losowych, w rodzaju udzielenia komuś pomocy na trakcie czy odprowadzenia zbłąkanej duszyczki w bezpieczne miejsce.

Bardzo ważnym orężem staje się pochodnia, którą otrzymujemy tuż po rozpoczęciu zabawy. Pozwala ona walczyć wręcz, podpalając przeciwników, którzy jeszcze przez kilkanaście sekund ganiają za uciekającym bohaterem niczym żywe… hmm, nieżywe pochodnie.

Nie tylko mamy otwarty świat pełen nowych wyzwań, ale również spotykamy się ze starymi znajomymi z podstawowej wersji gry. Powracają min. Seth Briars, czyli znajoma hiena cmentarna, który teraz grywa z zombiakami w karty oraz urządza im potańcówki, West Dickens ze swoimi przyciągającymi trupy specyfikami czy Bonnie MacFarlane. Rockstar nie poszedł na żadne ustępstwa, w związku z czym po raz kolejny oglądamy sobie znakomicie zrealizowane scenki przerywnikowe przygotowane na silniku gry. Postacie są wyśmienicie zaprezentowane i odegrane przez użyczających im głosu aktorów. Z tymi spotkaniami wiążą się także zlecane nam misje, od najprostszych typu: zebranie w niebezpiecznej okolicy kwiatków potrzebnych do uwarzenia mikstury czy oczyszczenie cmentarzy z wyłażących spod ziemi trupów. Bohaterowie niezależni napędzają również fabułę, co jakiś czas odsłaniając przed oczyma gracza nowy fragment układanki.

Jest kilka rodzajów zombie. Jedne są szybkie, inne bardzo szybkie, przez co nie ma mowy o walce w stylu potyczek z Resident Evil, gdzie stoimy, odstrzeliwując głowy jęczącym pokrakom. Istnieje jedynie taktyka „hit & run”, czyli kilka szybkich strzałów i ucieczka, w trakcie której Marston przeładowuje magazynek. Ewentualnie dwa, trzy wymachy pochodnią i szybkie wzięcie nóg za pas. Walka z konia sprawdza się jedynie na większy dystans, bo zombie raz dwa ściągają jeźdźca na ziemię. Same oczywiście konno nie jeżdżą. Niestety, to właśnie starcia i wkradająca się w nie po jakimś czasie monotonia są największą bolączką Undead Nightmare. Koniec z taktycznym wykorzystaniem osłon, bo nie ma na to po prostu czasu. Wyjące wniebogłosy zombie w kilka sekund dopada bohatera, a jeżeli nadbiega większa ich horda, pozostaje tylko szybka ucieczka. Albo ganianie w kółko i w miarę precyzyjne, ale i powolne odstrzeliwanie kolejnych delikwentów. Sprint z pochodnią pomiędzy trupami z pewnością powoduje zwiększone pompowanie adrenaliny, niemniej jednak po którymś z kolei razie ma się już tego serdecznie dość.

Ogień to podstawa w walce z zombie.

Świat gry jest ogromny, nowych wyzwań cała masa, mamy pełną kampanię dla pojedynczego gracza oraz nowy tryb multiplayer, przypominający w założeniach klasyczną Hordę. Tyle tylko, że tym razem przeciwnikami są napływające jedna za drugą fale truposzczaków. Nie licząc opcji wieloosobowej, Undead Nightmare zapewnia co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście godzin rozgrywki. Wszystko zależy od tego, jak bardzo chcemy zagłębiać się w nowe możliwości. Trzeba jednak przyznać, że to czas, którym nie może pochwalić się niejedna wydawana obecnie pełna gra dedykowana rozgrywce single player. A dodatek do Red Dead Redemption kosztuje zaledwie, i nie jest to ironia, 800 punktów Microsoftu, co biorąc pod uwagę jego jakość i długość, jest śmiesznie niską kwotą.

Nie myślałem, że kiedykolwiek to napiszę, ale z czystym sumieniem polecam to DLC, szczególnie osobom, które już nieco stęskniły się za wspaniałym światem wykreowanym przez ekipę Rockstara. Na kolejną grę z serii zapewne sobie jeszcze „trochę” poczekamy, a do tego momentu nie pozostaje nic innego, jak właśnie zabijanie czasu przy tego typu perełkach.

Przemek „g40st” Zamęcki

PLUSY:

  • ogromny świat opanowany przez zombie;
  • świetny klimat i powrót znanych postaci;
  • sporo nowości, w tym także wyzwań;
  • wciąż bardzo wysokiej jakości oprawa audiowizualna.

MINUSY:

  • konieczność odwiedzania tych samych lokacji co w podstawce;
  • monotonna walka;
  • już dość zombie!

Przemysław Zamęcki

Przemysław Zamęcki

Grał we wszystko na wszystkim. Fan retro gratów i gier w pudełkach, które namiętnie kolekcjonował. Spoczywaj w pokoju przyjacielu - 1978-2021

więcej

Red Dead Redemption: Undead Nightmare - recenzja gry
Red Dead Redemption: Undead Nightmare - recenzja gry

Recenzja gry

Zombie tu, zombie tam. Rockstar w Red Dead Redemption sięga po ograne patenty. Czy tym razem nie jest o jednego zombiaka za daleko?

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.