Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 19 października 2010, 16:02

autor: Szymon Liebert

Fallout: New Vegas - recenzja gry - Strona 2

Złośliwi mówią, że Fallout: New Vegas to tylko zestaw misji do Fallouta 3. Na szczęście studio Obsidian postanowiło pójść na całość.

Fallout: New Vegas podąża ścieżką wytyczoną przez poprzednią część. W grze skupiamy się więc na eksploracji terenu, walce z radioaktywnymi przedstawicielami fauny i flory oraz na prowadzeniu dialogów z tubylcami. Podobnie jak w „trójce” zadania zostały podzielone na ważne i poboczne. W tym drugim przypadku chodzi o proste i krótkie zlecenia (np. naprawa radia), które nie trafiają nawet do Pip-Boya. Pierwszy typ questów to rozbudowane i wielowątkowe scenariusze, w których prawie zawsze możemy mocno namieszać i szukać różnych rozwiązań. Wielu zmian technicznych tutaj nie uświadczymy – w dalszym ciągu jesteśmy proszeni o zbadanie sytuacji w pobliskiej placówce, uporanie się z bandytami, odszukanie naszego oprawcy czy przekonanie kogoś do współpracy. Jest w czym wybierać.

Wojna się nie zmienia, a świrów w New Vegas nie brakuje.

Wszystkie smaczki i zadania fabularne składają się na bardzo spójną całość, która mimo braku drastycznych nowości gwarantuje wysmakowaną porcję treści i wrażeń. Z perspektywy miłośnika pierwszych dwóch odsłon serii Fallout: New Vegas zachwyca, bo stopniowo wciąga nas w coraz bardziej intensywną i bezpardonową mieszankę paranoi, czarnego humoru i ludzkiego okrucieństwa. Każda kolejna mieścina to większy koszmar: w Primm są nim wspomniani byli więźniowie, których psychoza blednie jednak przy wyczynach fanatycznych sługusów Caesara. Praktycznie każdy rozpoczęty wątek ciekawi na tyle, że chcemy doprowadzić go do końca, a wraz z postępami odkrywamy nawet kilka uroczych wizualnie miejsc i imponujących charakterystycznych punktów (neony Vegas!). Twórcy bawią się w inteligentny sposób nawiązaniami do reklamy (zbieranie specjalnych kapsli z butelek jako miejska legenda), do klasyki gatunku science fiction (ucieczka pewnej frakcji przed represjami niczym w Kronikach Marsjańskich), a nawet do dwóch pierwszych odsłon gry (potomkini posiadaczki Deathclawa z Modoc, pilotka vertibirda, który rozbił się nieopodal Klamath).

Spora część graczy i recenzentów skreśliła nowego Fallouta jeszcze przed premierą, nazywając go prostą modyfikacją lub rozszerzeniem dzieła Bethesdy. Jeśli Obsidian postanowi wydawać taki „dodatek” co roku, to naprawdę – będzie w co grać. W rzeczywistości produkcja ta jest bowiem niezwykle obszerna – wystarczy powiedzieć, że dotarcie do samego New Vegas zajęło mi piętnaście godzin. Kiedy stanąłem na ulicy rozświetlonej dziesiątkami neonów i pełnej pijanych ludzi oraz prostytutek, w moim Pip-Boyu czekało ponad dwadzieścia zadań do wykonania. W większości z nich stykamy się intrygującymi postaciami (zakulisowy król dzielnicy rozpusty – Mr. House), bierzemy udział w niezwykłych wydarzeniach (odpalanie rakiet) i odkrywamy sekrety tego uniwersum (co czeka w kolejnych schronach?). Od ratowania bydła aż po próbę zrozumienia skomplikowanych intryg politycznych – wszystkie wątki angażują nas równie mocno.

Właściwie różnice między Falloutem 3 a New Vegas są trudne do określenia. Grając w pierwszą z tych pozycji, czułem jednak, że mam do czynienia z produkcją Bethesdy, która jest świetna w tym co robi, ale chyba nie do końca uchwyciła klimat uniwersum. Najprawdopodobniej chodzi o strukturę i jakość fabularną (kilka niezbyt kanonicznych zadań), mało wyraziste postacie i dialogi (w New Vegas jest znacznie lepiej) oraz nieciekawy (dla mnie) wątek główny. Obsidian wiele z tych rzeczy zrobił lepiej, a przede wszystkim ograniczył pretensjonalność do bezpiecznego poziomu i w ten sposób pokonał mój sceptycyzm już w pierwszych godzinach zabawy. Co więcej, im bardziej zagłębiałem się w ten świat, tym mocniej doceniałem kunszt twórców, którzy z jednej strony nie ominęli kilku pułapek (zbyt długie zadania), ale z drugiej przywalili bardzo mocnymi argumentami.