Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 21 stycznia 2002, 12:23

autor: Piotr Szczerbowski

Comanche 4 - recenzja gry - Strona 2

Comanche 4 nie odbiega od koncepcji gry z 1992 roku (części pierwszej), tzn. nie jest to super realistyczny symulator, do którego opanowania trzeba przeczytać 150 stronicową instrukcję, lecz wciągająca gra o charakterze first lub third person shooter.

Zacznijmy jednak wszystko od początku. Na C4 czekałem z utęsknieniem, pewnie tak jak każdy fan poprzednich części. Podsycany niesamowitymi screenami i wynoszącymi od niebiosa zapowiedziami spodziewałem się gry, która ofiaruje mi kawał dobrej zabawy i pociągnie w ten specyficzny wir, odciągający od świata codziennego i nie pozwalający nawet przez chwilę zaprzątać sobie głowy sprawami innymi niż latanie w kanionach z maksymalną prędkością czy jak najszybsze namierzenie wrogiego obiektu. Jak z tego oczywiście wynika, grze postawiłem poprzeczkę wyższą niż samo rozbawianie na kilka godzin. I to właśnie nie dawało mi spokoju, gdyż poprzednie doświadczenia chociażby związane z kolejnymi częściami gier jak Diablo czy Myth nie było zbyt optymistyczne. Mówiąc ściślej – może obiecywałem sobie zbyt wiele. Jednak najbardziej interesowało mnie tylko jedno – klimat rozgrywki, który w poprzednich częściach był najważniejszy.

Jak to z życiu bywa, pierwsze wrażenie bardzo wpływa na ogólny odbiór produktu. A w C4 pozostawia ono wiele do życzenia. Tytułowy „bohater” zachowuje się jak gdyby był zawieszony w powietrzu, a inteligencja przeciwnika nie mogącego trafić gracza z dziesięciu metrów tylko irytuje. Powrót do menu opcji i włączenie wszystkiego, co ma wpływ na realizm lotu okazał się nieodzowny. Sprawa znana jeszcze z poprzedniej części, jednak moja pamięć wymagała ponownego odświeżenia. Tak, to było „to” – w końcu mój Comache zachowywał się, jak na helikopter przystało, a i przeciwnicy trochę zmądrzeli. Wtedy dopiero zaczęły się prawdziwe crush-testy.

Najpierw trening, pomocny w przypomnieniu lub całkiem świeżym zapoznaniu się sterowaniem ósmym cudem amerykańskiej myśli technicznej, zwanym Comanche’em - wyrazem pochodzącym od nazwy jednego z czerwonoskórych plemion, zamieszkujących nowy kontynent po dziś dzień. Wracając do tematu gry - po ukończeniu nauki przystąpiłem do sedna sprawy, czyli kampanii. Z dostępnych sześciu, wybrałem pierwszą i niech się dzieje, co chce, pomyślałem. Pierwsza misja poszła bez problemu, druga też, w trzeciej dopiero zaczęły się schody. Po którymś z kolei rozpoczęciu od nowa rozgrywki, po prostu wyłączyłem komputer. A szacunek dla ludzi, którzy wymyślili zapisywanie stanu gry dopiero po ukończeniu misji, został wystawiony na sporą próbę. To był totalny obłęd. Rozpoczynać od nowa misję, bo ostatni pozostały na polu bitwy czołg mnie rozwalił! Takie rzeczy potrafią nieźle zniechęcić.

Ale cóż, po kilku godzinach przerwy powróciłem do roli pilota i nieźle poirytowany na autorów gry przeszedłem tą feralną, jak i następne misje. A było ich całkiem sporo, jednak znów rzeczywistość mijała się trochę z moimi oczekiwaniami. Otóż patrząc na każdą oddzielnie można by pomyśleć, że są bardzo zróżnicowane. Jednak sens każdej z nich pozostawał zawsze ten sam – zniszcz wrogie cele, chroniąc przy okazji własne. To w połączeniu z feralnym zapisywaniem stanu gry powodowało uczucie znudzenia już po kilkudziesięciu minutach rozgrywki. Znudzenie, które jednak przechodziło i po przerwie rozkoszowanie się rolą pilota ponownie sprawiało mnóstwo radości. Tylko coś za dużo tych przerw się po drodze narobiło.