autor: Marcin Konstantynowicz
Supreme Commander 2 - recenzja gry - Strona 4
Pierwszy Supreme Commander podobał się wielu fanom RTS-ów, spragnionym powiewu świeżości. Czy część druga jest równie wciągająca?
O grafice napisałem już parę słów. Mapy są śliczne, efekty i wybuchy fajne, jednostki wyglądają słabo. Pomijam kwestię samego wykonania modeli, to bym mógł przeboleć. Ale dlaczego te jednostki tak beznadziejnie prezentują się pod względem estetycznym? Dotyczy to szczególnie jednostek lądowych, które wpisują się w przedział od jeżdżących kartonów po pokraki na kilku nogach. Moim osobistym mistrzem jest jednak człowiek, który wymyślił jedną z jednostek eksperymentalnych Cybranów – Cybranosaurusa Rexa. Wielki jak bloki w Nowej Hucie, zgrabny jak maszyny kroczące AT-AT z Gwiezdnych Wojen, w połowie cybernetyczny dinozaur ziejący ogniem. Słowo „epicki” nabiera tu nowego znaczenia. Dość mocnym uderzeniem jest też działo UEF, które strzela jednostkami (coś, czym transportery Ropucha z Red Alert 3 chcą zostać, gdy dorosną).
Muzyka... jest. Jest mniej więcej tak niezwykła jak to, że ktoś gra w FarmVille na Facebooku. Przygrywa sobie gdzieś tam w tle, przynajmniej nie przeszkadza. Dźwięki też są, w sumie – to samo, co było.
Czas na podsumowanie. Ogólnie uważam, że Supreme Commander został bardzo skrzywdzony. Podczas gry czuć ducha pierwszej części, jednak został on odarty z większości tego, co czyniło go tak fajnym i niezwykłym, tak że został z niego tylko jakiś strzęp zjawy. Wyszło z tego coś, co ani nie równa się innym, szybszym RTS-em, ani nie oferuje w zamian niczego, co może to zrekompensować. Najdziwniejsze jest to, że przecież pierwszy SC to coś miał, więc czemu teraz taki krok wstecz? Część mnie wietrzy spisek – ktoś bardzo chciał zrobić z tego grę, w którą będzie się dało grać na konsoli. Czuć w interfejsie parę konsolowych elementów.
Nie wierzę, że Chris Taylor tak oskrobałby swój pomysł z własnej woli. Myślę, że stoi za tym Człowiek Głaszczący Kota i jego złowieszcza organizacja, która próbuje przejąć kontrolę nad siecią sklepów Biedronka. W grę musiały wchodzić szantaże, porwania zwierząt domowych i słuchanie Poker Face Lady Gagi sto razy dziennie (chociaż tego akurat doświadczamy wszyscy).
Cokolwiek to było i jakikolwiek był zamiar – efekt jest bardzo średni. W pięknych czasach końcówki lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy RTS-y były chyba najpopularniejszym gatunkiem gier, Supreme Commander przepadłby gdzieś pośród innych przeciętnych tytułów. Teraz jednak, kiedy RTS-ów jest tyle, ilu ludzi bez długów w USA, nawet taka produkcja powinna przyciągnąć uwagę fanów strategii czasu rzeczywistego. No, bo co innego mamy do grania w tej chwili?
Marcin „Yuen” Konstantynowicz
PLUSY:
- niezła kampania;
- został jakiś ułamek dawnej magii;
- niby trochę większa dynamika;
- grafika map i efekty;
- Cybranosaurus Rex (za nową definicję słowa „epicki”).
MINUSY:
- ekonomia jest teraz do bólu zwykła;
- skala, a raczej jej brak;
- uproszczony mechanizm rozgrywki i mało jednostek;
- krzywdzący system rozwoju;
- brzydkie jednostki;
- i ogólne „A cóż to za dziwy?”.