Wolfenstein - recenzja gry - Strona 2
Powrót legendarnego Wolfensteina trudno zaliczyć do spektakularnych. Jednak i tak nowe przygody B.J. Blazkowicza to solidna porcja akcji dla wielbicieli gatunku.
Jak widać, w samym Isenstadtniewiele jest do roboty. Jak więc na tym tle wypadają zlecane przez bohaterów niezależnych misje? Rewelacyjnie! Mimo że kolejne zadania w głównej mierze sprowadzają się do oczyszczania plansz z dziesiątek przeciwników, to właśnie one są jednym z dwóch czynników, dla których warto poświęcić Wolfensteinowi trochę czasu. Duże brawa należą się zwłaszcza projektantom poziomów, którzy pokusili się o kilkanaście zróżnicowanych i fantastycznie prezentujących się pod względem wizualnym lokacji. Tu nie ma mowy o jakiejkolwiek monotonii. W grze zwiedzimy od dawna niefunkcjonujące fabryki, jaskinie z posągami przedstawiającymi dziwne stwory, malowniczo położoną farmę, szpital, pełną hitlerowców siedzibę SS, a nawet pokład sterowca. Autorzy dwoili się i troili, żeby każda z plansz miała swój unikatowy klimat i odnieśli pełny sukces. Co prawda nie obeszło się bez pewnych zgrzytów, o których więcej za chwilę, ale i tak należy docenić trud twórców gry, bo miejsca, które zobaczymy w trakcie zabawy, na długo zapadają w pamięć.
Drugim czynnikiem wpływającym na pozytywny odbiór gry jest szeroko rozumiana walka z przeciwnikami. Wszystko, co związane z szerzeniem śmierci i zniszczenia, począwszy od uzbrojenia, poprzez typową wymianę ognia z hitlerowcami, na skomplikowanych bitwach z bossami kończąc, zasługuje na uwagę. Dawno już nie czułem takiej mocy w rękach, jak właśnie we Wolfensteinie. Broń, nawet ta tradycyjna (Schmeisser, MP 43 czy Kar 98), sieje prawdziwe spustoszenie, a co dopiero takie wynalazki jak działo cząsteczkowe czy pistolet Tesli, które zdolne są w kilka sekund wyeliminować z walki nawet kilku żołnierzy jednocześnie. Jeśli do podręcznego asortymentu środków zagłady dodamy potężne ułatwienie w postaci nadprzyrodzonych mocy, to dostaniemy pełny obraz symulatora do egzekucji wirtualnych wrogów.
W grze próbuje zabić nas kilka rodzajów przeciwników. Przeważają zwykli niegroźni piechurzy uzbrojeni w pistolety maszynowe i karabiny, którzy marne umiejętności próbują nadrobić liczebnością. Oprócz mięsa armatniego, na placu boju pojawiają się też efekty nazistowskich eksperymentów, w końcu to Wolfenstein, a nie Call of Duty. Mamy tu więc superżołnierzy, których trzeba wyeliminować w jeden określony sposób, niewidzialnych zabójców, śmiertelnie groźnych w zwarciu czy też poruszające się na czterech kończynach istoty – bardzo irytujące, bo szybkie i atakujące w większych grupach (swoją drogą, dwa ostatnie stwory do złudzenia przypominają wrogów obecnych w serii F.E.A.R. – czyżby ludziom z Raven Software zabrakło pomysłów?). Na deser autorzy zaserwowali tzw. bossów, czyli unikatowych i pojawiających się bardzo rzadko przeciwników, z którymi walka wymaga dużego wysiłku. Trzeba przyznać, że starcia te są znakomitą nagrodą za przedzieranie się przez setki zwykłych wrogów, a wieńcząca zmagania batalia to prawdziwy majstersztyk i ukłon w stronę graczy pamiętających pierwszego Wolfensteina.