Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 6 sierpnia 2009, 12:53

autor: Radosław Grabowski

Bionic Commando - recenzja gry - Strona 2

Czy przygody żołnierza przyszłości z bionicznym gadżetem na podorędziu spodobają się posiadaczom pecetów? Na pewno zainteresują miłośników gier akcji, zorientowanych na niecodzienną mechanikę zabawy.

Na dodatek poziomy w BC nie należą do szczególnie obszernych. Gra została podzielona na trzy akty, składające się z rozdziałów, zawierających po kilka sekcji. Właśnie te ostatnie jakoś specjalnie nie imponują swoją rozległością. Klaustrofobiczne wrażenie potęguje jeszcze oddzielenie od siebie poszczególnych poziomów ekranami ładowania. Lokacje z racji postapokaliptycznego nacechowania fabuły są wyludnione, ale pojawiają się w nich przeciwnicy. Tych jest jednak stosunkowo niewielu jak na grę akcji z superżołnierzem w roli głównej. Biegania, skakania, wspinania się i podobnych atrakcji natomiast nie brakuje. Bliżej więc Spencerowi do Lary Croft i Księcia Persji niż do bohaterów produkcji pokroju X-Men Origins: Wolverine czy The Force Unleashed. Zresztą może i dobrze, że walk nie ma aż tak dużo. Dostępna broń palna jest bowiem problematyczna w użytkowaniu z uwagi na niewygodny system celowania. Na dodatek amunicja do niej kończy się w zatrważająco szybkim tempie, a okazje do uzupełnienia magazynków nadarzają się rzadko. Już lepiej w miarę możliwości przywalić wrogowi mechaniczną ręką lub posłać w jego kierunku jakiś ciężki przedmiot. A propos, nieco denerwujące jest ostentacyjne połyskiwanie rzeczy, nadających się do rzucania. Gdy takich obiektów jest na ekranie dużo, wygląda to co najmniej groteskowo. Niesławne świecące klamki z pierwszego Ojca chrzestnego to przy tym drobnostka.

Malowniczych widoczków dla fanówpostapokaliptycznych klimatów nie brakuje.

Z upływem czasu kontrolowana przez nas postać rozwija swoje umiejętności. Rozwiązane jest to w bardzo interesujący sposób. Wszystko opiera się na systemie wyzwań, zmyślnie wplecionych w rozgrywkę. Mogą one polegać przykładowo na wysadzeniu w powietrze czterech przeciwników jednocześnie lub pokonaniu przy pomocy bionicznego ramienia trzydziestu wrogów. Za wykonanie wybranych zadań przewidziane zostały nagrody, czyli wzmocnienie żywotności, zwiększenie szybkostrzelności itd. Naprawdę miłe urozmaicenie.

Zagłębiając się w scenariusz Bionic Commando, od razu da się poznać, że ma on japońskie, capcomowe korzenie. Jakość przedstawionej historii jest mocno dyskusyjna, gdyż kojarzy się raczej z filmami, w których nie wystąpiłby nawet Michael Dudikoff. Na planie mamy więc m.in. wspomnianego już bionicznego komandosa, jego przełożonego o wymownym pseudonimie Super Joe, złowrogich bionicznych terrorystów, a nawet ogromną mechaniczną „dżdżownicę” w roli jednego z bossów (pojedynki z „szefami” należą zresztą do wyjątkowo dobrze zaprojektowanych). Gdzieś tam w tle przewija się też kobieta, czyli nieodżałowana miłość Spencera. Pomimo całej swojej tandetności fabuła jest niesamowicie drobiazgowa. Podczas rozgrywki pojawia się mnóstwo notatek na temat innych postaci, wydarzeń niezwiązanych bezpośrednio z głównym wątkiem itp. Japończycy są po prostu dobrzy w dziedzinie faktów pobocznych. Przecież bohaterowie wielu anime mają dossier, gdzie grupa krwi, znak zodiaku i ulubione zwierzątko to pozycje obligatoryjne. Rzecz jasna nie trzeba tej całej otoczki ogarniać, aby mniej więcej wiedzieć, o co chodzi w grze.