Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 2 lipca 2009, 12:52

autor: Radosław Grabowski

Guitar Hero: Greatest Hits - recenzja gry

Z pewnością Guitar Hero: Greatest Hits nie jest największym hitem w kilkuletniej historii serii. Jednakże bez wątpienia jest to udana kompilacja najlepszych jej elementów.

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Ostatnio miałem okazję sprawdzić w akcji Rock Revolution. Zrobiłem to po raz pierwszy i ostatni, gdyż tak mizernej gry muzycznej od tak znanego producenta jak Konami nigdy jeszcze nie widziałem i więcej oglądać nie chcę. Seria Guitar Hero jest dla mnie zdecydowanym numerem jeden, wyprzedzając Rock Band chociażby z tak prozaicznego powodu, że jest ona oficjalnie dystrybuowana w Polsce. Guitar Hero: Greatest Hits co prawda w rodzimym kalendarzu wydawniczym jeszcze się nie pojawiło, ale miejmy nadzieję, że nastąpi to już wkrótce. Jest to bowiem pozycja obowiązkowa dla każdego fana rockowego grania na konsoli – nawet jeśli zna on na wylot wszystkie wypuszczone wcześniej na rynek odsłony cyklu Guitar Hero. Jak to przecież w muzyce bywa, albumy spod znaku największych hitów potrafią być niejednokrotnie wyjątkowo urokliwe i dlatego stanowią ważny element płytowych kolekcji wielu melomanów.

Ogień!... czy inny piorun... nieważne. Ważne, że muzyka gra!

Pozornie GH: GH to typowa powtórka z rozrywki. Produkcja ta zawiera bowiem 48 kawałków, które pojawiły się wcześniej w GH, GH Encore: Rocks the 80s, GH II, GH III: Legends of Rock oraz GH: Aerosmith. Jakość ich doboru to naturalnie rzecz gustu – mnie ta sprawa nie drażni, aczkolwiek życzyłbym sobie ujrzeć na liście jeszcze Sunshine of Your Love, Even Flow i Higher Ground. Istotne jest jednak, że utwory pochodzące sprzed ery GH: World Tour zostały przystosowane do mechaniki tej właśnie gry. Każdy kawałek można więc wykonać nie tylko jako gitarzysta prowadzący, ale także jako basista, perkusista i wokalista. „Wioślarze” mogą ponadto w określonych momentach korzystać z gładzika – rzecz jasna jeśli posiadają kontroler z WT lub GH: Metallica. Z tej ostatniej pozycji zaczerpnięto również dwa ciekawe patenty. Pierwszy z nich to poziom trudności Expert+, dostępny w niektórych utworach. Jest to opcja, zaprojektowana z myślą o bardzo zaawansowanych fanach bębnienia – do standardowego pedału perkusyjnego dołącza się drugi (trzeba go oczywiście uprzednio dokupić) i można poczuć się niczym Ginger Baker z grupy Cream czy Keith Moon z The Who. Drugą ze wspomnianych interesujących funkcji jest wyświetlana w trakcie rozgrywki kontrolka, informująca o liczbie aktualnie zdobytych gwiazdek. Dzięki temu na bieżąco można sprawdzać, ile jeszcze brakuje punktów do osiągnięcia wyższego poziomu. Bardzo przydaje się to w trybie kariery, gdyż właśnie uzyskiwane gwiazdki mają w nim kluczowe znaczenie.

Wracając jeszcze do kwestii playlisty, chciałbym rozwiać ewentualne wątpliwości odnośnie jej świeżości. Przypomnę, że jak dotąd tylko na PlayStation 2 można było odpalić wszystkie części Guitar Hero, z których czerpano przy tworzeniu Greatest Hits. Tymczasem dla posiadaczy Xboksa 360, PlayStation 3 i Wii aż 20 pozycji na soundtracku to rzeczy świeże – pochodzące z „jedynki” i Rocks the 80s. Entuzjaści PS3 i Wii za nowości mogą uznać jeszcze 19 kawałków z niedostępnego dla nich GH II. Jeśli ktoś mimo wszystko czuje się jeszcze zbyt mało przekonany do zestawu utworów z GH: GH, to powinien zwrócić uwagę na to, że każda pozycja na liście jest nagraniem oryginalnym. Koniec zatem z niesławną frazą „as made famous by...”, która w pierwszym Guitar Hero towarzyszyła wszystkim kawałkom. Krótko mówiąc – żadnych coverów, 100% autentyczności. Niestety żadne DLC z poprzednich części GH nie są obsługiwane. Szkoda.

Jakość zdecydowanej większości nagrań jest należyta. Dotyczy to zarówno wersji studyjnych, jak i koncertowych. Są jednak pewne drobne wyjątki. Przykładowo Take It Off zespołu The Donnas brzmi dość niemrawo w stosunku do tego, co można usłyszeć na longplayu tej kalifornijskiej kapeli. A przecież są to, przynajmniej w teorii, te same wykonania. Ponadto Greatest Hits niestety nie idzie w ślady Guitar Hero: Metallica jeśli chodzi o perkusyjne solówki, w których katuje się „gary” wedle własnego widzimisię. Zamiast naturalnego i co najważniejsze donośnego brzmienia bębnów/talerzy we fragmentach, określanych z angielska mianem drum fill, mamy tu takie same drętwe odgłosy jak w World Tour. Wstyd. Żeby mi to było ostatni raz panowie deweloperzy!

Przy takim nagromadzeniu różnych elementównie da się grać w cztery osoby na 14-calowym ekranie.

Podstawowe zasady rozgrywki nie uległy rewolucyjnym zmianom właściwie od czterech lat. I bardzo dobrze, bo mimo upływu czasu nadal uznawane są za najlepsze przez miliony graczy na całym świecie. Jak zwykle prym wiedzie tryb kariery, powstały na bazie tego, co widzieliśmy już w dwóch poprzednich produkcjach spod znaku Guitar Hero. Na początku wybieramy więc, czy bawimy się sami, czy w grupie (maksymalnie czteroosobowej). Następnie tworzymy postać, zespół i ruszamy w trasę koncertową. Ta ostatnia została podzielona na sekcje, z których każda składa się z kilku utworów i jest zlokalizowana w innym miejscu świata. Zaczynamy od jednej i aby odblokować drogę do następnej, musimy uzyskać w dostępnych kawałkach odpowiednią liczbę gwiazdek. Kolejność grania poszczególnych pozycji w ramach danego zestawienia jest dowolna. Do ukończenia trybu Career nie jest wymagane przejście każdej piosenki. Liczą się tylko gwiazdki. Standardowo w trybie kariery za każdy występ zarabia się pieniądze. Te można przeznaczyć na nowe ciuchy dla swojej postaci, gitary/perkusje/mikrofony lub inne przedziwne akcesoria. Wszystko na simsową modłę. Powracają charakterystyczne filmiki przerywnikowe pomiędzy kluczowymi etapami kariery. Utrzymane są one w komiksowej stylistyce i próbują udowodnić, że gra muzyczna pokroju GH może posiadać jakąś tam fabułę. Tak naprawdę jest to w ogóle nieistotne, ponieważ w tego typu produkcjach chodzi wyłącznie o zabawę instrumentami. Cut-scenki to miły i zabawny dodatek, nic ponad to.

Entuzjastów grania utworów w trybie Quickplay ucieszy zapewne, że po wejściu do niego dostępne są od razu wszystkie zaimplementowane przez deweloperów kawałki. Nie trzeba nic odblokowywać. Ponadto lądują tu wszystkie kompozycje, stworzone poprzez edytor GHTunes, znany od czasów GH: WT. Niestety jest on tak samo tandetny jak w swoich wcześniejszych wcieleniach i nadaje się co najwyżej do w miarę wiernego wykonania staroszkolnego motywu przewodniego z Super Mario Bros. Akurat na polu edytorskim zupełnie nieoczekiwanie rządzi wymienione wyżej Rock Revolution, gdzie dostępne jest bardzo ciekawe narzędzie do tworzenia muzyki. Jest to, niestety, jedyna naprawdę pozytywna cecha dzieła firmy Konami.

Wielka szkoda, że w GH: GH zabrakło dwóch elementów, które bardzo przypadły mi do gustu w poprzednich częściach. Mam na myśli nieobecność jakiejkolwiek prawdziwej gwiazdy muzycznej jako grywalnej postaci. Poprzednio można było przecież wejść w skórę takich tuzów jak Hendrix czy Lemmy. Dodatkowo próżno tu szukać epickich pojedynków z bossami rodem z Guitar Hero III, gdzie w ruch szły rozmaite moce specjalne. Na szczęście powstały na tej kanwie multiplayerowy tryb Battle przetrwał i dalej można w nim katować rywali zrywaniem strun, odwracaniem układu „nutek” etc. Obok niego jest m.in. typowy dla serii Face-Off i Pro Face-Off jak również gitarowa kooperacja i rywalizacja 2 kontra 2 oraz starcie dwóch zespołów w pełnych składach. Ostatnia opcja pozwala zatem na jednoczesną zabawę sieciową maksymalnie ośmiu chętnym.

Nieco groteskowa stylistyka to wizytówka Guitar Hero.

Guitar Hero: Metallica to dla mnie ciągle niespecjalnie strawny kąsek. Ta gra jest po prostu zbyt ciężka pod względem muzycznym. Hetfielda i spółki lubię posłuchać od czasu do czasu, ale całe Guitar Hero w tych klimatach to już trochę nie na moje nerwy. Tymczasem przy GH: Greatest Hits bawiłem się przednio, nawet pomimo tego, że miałem styczność ze wszystkimi wcześniej wydanymi odsłonami serii. Mogłem na nowo odkryć znane kawałki, grając na perkusji i śpiewając, a także nareszcie usłyszeć je wszystkie w oryginalnych wykonaniach. Playlista została dobrana w taki sposób, by idealnie trafiać w średnią gustów odbiorców – jest tu m.in. Kiss, Deep Purple, Rage Against the Machine, Slayer oraz Ozzy Osbourne.

Oczywiście w przypadku produkcji w stylu GH: GH nasuwa się pytanie, dlaczego całość nie została wydana jako płatne DLC np. dla World Tour. Czasy mamy przecież takie, że drogą internetową rozprowadzane są rozszerzenia ważące po kilka gigabajtów. Elektronicznie dystrybuowany dodatek miałby jednak rację bytu wyłącznie na platformie X360 i PS3, a na lodzie zostaliby posiadacze PS2 i Wii. Poza tym wielu graczy po prostu lubi mieć pudełko na półce. Generalnie Greatest Hits stanowi ciekawą wycieczkę w przeszłość i swoistą przystawkę przed jesiennym daniem głównym, czyli Guitar Hero 5 i The Beatles: Rock Band.

Radosław „eLKaeR” Grabowski

PLUSY:

  • dobrze wybrana playlista;
  • wszystkie utwory w oryginalnych wersjach;
  • kawałki ze starszych części do zagrania na nowych instrumentach.

MINUSY:

  • drum fill z Guitar Hero: World Tour;
  • nieobecność muzycznych gwiazd jako grywalnych postaci;
  • brak kompatybilności z DLC dla poprzednich części Guitar Hero.
Guitar Hero: Greatest Hits - recenzja gry
Guitar Hero: Greatest Hits - recenzja gry

Recenzja gry

Z pewnością Guitar Hero: Greatest Hits nie jest największym hitem w kilkuletniej historii serii. Jednakże bez wątpienia jest to udana kompilacja najlepszych jej elementów.

Recenzja gry Rocksmith 2014 - pogromca Guitar Hero powraca
Recenzja gry Rocksmith 2014 - pogromca Guitar Hero powraca

Recenzja gry

Reklamy Rocksmitha 2014 głoszą, że jest to „najszybszy sposób nauki gry na gitarze”. Tym razem produkcja Ubisoftu jeszcze bardziej odchodzi od schematów znanych z Guitar Hero, kładąc większy nacisk na walory edukacyjne.

Recenzja gry Rocksmith - Guitar Hero bez plastiku
Recenzja gry Rocksmith - Guitar Hero bez plastiku

Recenzja gry

Potencjalnie przełomowa gra muzyczna Ubisoftu zadebiutowała w końcu na naszym rynku. W recenzji sprawdzamy, czy szarpanie za struny prawdziwej gitary dostarcza tyle samo frajdy co zabawa plastikowymi atrapami.