ShellShock 2: Ścieżki krwi - recenzja gry
Zombiaki w Wietnamie? Pomysł ciekawy, ale wykonanie woła o pomstę do nieba. Określenie „wojna jest piekłem” nabiera tu nowego znaczenia...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Kto by pomyślał, że słabiutki ShellShock Nam ’67 doczeka się sukcesora. Myślę, że nie tylko w moich oczach cała seria (włącznie z tragiczną „czołgową” strzelaniną z 1996 roku) już dawno spisana została na straty, nie mając żadnych szans na realną konfrontację z udanym cyklem Vietcong. Być może ktoś doszedł do wniosku, że kontrowersyjna tematyka i brutalna forma przekazu zagwarantują w dzisiejszych czasach nowej grze wystarczający finansowy sukces. Z drugiej strony Eidos najwyraźniej nie jest dumny z tego nabytku, nie chwaląc się z faktu wydania „dzieła” studia Rebellion. Nie jest to działanie przypadkowe...
ShellShock 2 pierwotnie zapowiadany był jako typowa „historyczna” strzelanina, lecz szybko zweryfikowano te plany, uznając najwyraźniej, że obecnie bardziej trendy są gry z elementami prymitywnego survival horroru. W rezultacie otrzymaliśmy produkt, w którym wojna w Wietnamie stanowi mało istotne tło dla wydarzeń z pogranicza sfer paranormalnych. Akcja równie dobrze mogłaby się toczyć współcześnie i w amazońskiej dżungli, a i tak wielu graczy nie spostrzegłoby różnicy. Prezentowana historia to typowy standardzik, wzbogacony o parę wątków zaczerpniętych z oper mydlanych. Głównym bohaterem Ścieżek krwi jest szeregowiec Nate Walker, który w niecodziennych okolicznościach ma okazję do odnowienia kontaktów ze swym bratem Calem. Okazuje się, że Cal był członkiem grupy wysłanej z zadaniem odnalezienia broni biologicznej, określanej jako Whiteknight. Wszyscy jego kumple z drużyny w trakcie operacji ponieśli śmierć, a on sam... no cóż... stał się jedynym nosicielem pewnego wirusa. Dalej mamy już spodziewanego „zonka”. Cal wydostaje się z niewoli i rozpoczyna proces zarażania innych żołnierzy, przyczyniając się tym samym do poszerzania szeregów armii nieumarłych.
Co z tego, że ogólny zarys fabuły sympatykowi wszystkiego co martwe i zanadto ruchliwe może wydać się interesujący, skoro dalszy rozwój wydarzeń wcale nie zachęca do ustalenia źródeł i przeznaczenia wirusa. Przede wszystkim, niedostatecznie pokazano proces rozprzestrzeniania się zarazy i wynikające z tego zagrożenia. Mamy, co prawda, przelatujące nad dżunglą śmigłowce, z pokładu których ostrzega się o przełamaniu kolejnych barier kwarantanny, ale można poczuć się jak podczas oglądania filmu, przy produkcji którego zabrakło funduszy i talentu na przygotowanie bardziej przemawiających do widza scen. Nie ma chaosu wynikającego z pomnażania się liczebności zarażonych ani bezsilności wobec rozszerzania się obszaru uznawanego za skażony. Na dodatek całość prezentowana jest w bardzo kameralnej atmosferze. Rzadko kiedy na ekranie widzi się więcej niż 5-6 postaci i zazwyczaj ma się do czynienia albo z ludźmi, albo z zainfekowanymi. Czary goryczy dopełniają denne cut-scenki, które nie mają żadnego sensownego przekazu, a jedynie starają się połączyć kolejne etapy w całość. Z marnym skutkiem, warto dodać.