Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 5 września 2008, 10:46

autor: Maciej Makuła

Spore - recenzja gry - Strona 3

To, na co ewolucja potrzebowała milionów lat, Maxis z Willem Wrightem na czele spróbowali streścić w jednej grze. Oto nasza recenzja ich najnowszego dzieła – Spore.

Nigdy nie wychodź z wody

Po relaksującej w swej prostocie fazie komórki, z nadzieją na lepszy żywot, udajemy się na ląd, gdzie czeka nas przebrnięcie przez etapy: stwora, plemienia, cywilizacji oraz kosmosu. I tutaj niestety cała magia zaczyna powoli pryskać, szydło wychodzić z wora, a nadzieja na przysłowiową matkę. Okazuje się bowiem, że wraz z coraz większym skomplikowaniem budowy naszego milusińskiego nie idzie w parze proporcjonalne urozmaicanie rozgrywki.

Zostań dowódcą wielkiego plemienia, dysponującego kilkunastoosobową populacją i dwiema chatami na krzyż.

Zmienia się głównie skala naszych poczynań – na początku dbamy o pojedynczego stwora wraz z gniazdem, potem o plemię zamieszkujące wioskę, a na końcu o cywilizację, przy której planujemy już podbój (lub pokojowe zjednoczenie) całej planety. W myśl reguły „jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego” – na każdym z etapów mamy do czynienia z kalką jakiejś gry w wersji „dla ubogich”. Dla przykładu: etap stwora przypomina pospolite slashery, a swym interfejsem nawiązuje nawet do WoW-a. Na poziomie plemienia gra zmienia się w prostego RTS-a. Dowodzimy tam maksymalnie parunastoma jednostkami i najprościej jest zebrać wszystkich do kupy, by realizować zaplanowane cele. Te do ambitnych nie należą. Wszystko rozbija się o zdobycie pożywienia (jedyny surowiec), o które walczymy to pokojowo (i jesteśmy dobrzy), to na wojennej ścieżce (i jesteśmy źli).

Przespałem setki tysięcy lat ewolucji

Wszystko byłoby do wybaczenia, gdyby nie powoli wkradająca się w taką rozgrywkę – będąca chyba największym mordercą gier – nuda. W Spore nie można przegrać, a więc znikają emocje towarzyszące wiszącemu nad naszym gatunkiem widmem zagłady. W konsekwencji gra moją agresywną rasą wyglądała tak, że po prostu na kolejnych etapach wysyłałem powstające jednostki na wrogów, powoli ładując widoczny w dole ekranu pasek i czekając na przejście do kolejnej, jak sądziłem, ciekawszej fazy. Powtarzalność wykonywanych czynności czyniła rozgrywkę rutynową. O ile jednak od ganiania naszą komórką nie można wymagać zbyt wiele, tak później chciałoby się mieć nieco większe pole do popisu.

Jedno było miłym zaskoczeniem. Gra doskonale odczytała mój styl zabawy i na pierwszym zebraniu rządu mej cywilizacji podjęto decyzję o obowiązkowym rozpoczęciu badań nad bronią jądrową.

Poszukując tego „pola”, dochodzi się w pewnym momencie do wniosku, że pomimo rozbudowanej „otoczki edycyjnej” sam rdzeń gry jest prosty i mało podatny na zmiany. Na przykład – rozplanowanie przestrzenne wioski zawsze wygląda tak samo, a projekty pojazdów czy nawet postaci – mają znikomy wpływ na rozgrywkę. Razi też brak konsekwencji w samej mechanice ewolucji. W każdej bowiem chwili, w etapach, podczas których nasz organizm jeszcze się rozwija, możemy w mig zrobić np. z muchy słonia. Na pewno nie ma to zbyt wiele wspólnego z ewolucją, jaką znamy ze szkoły.

Sprawę ratuje nieco ostatnia faza – kiedy to wyruszamy naszym statkiem na podbój kosmosu. W porównaniu z poprzednimi czterema jest rozbudowana i przywodzi na myśl mariaż leciwego Frontiera z Master of Orion (naturalnie – w wersji „dla ubogich”). Eksploracja rozległej galaktyki, poznawanie nowych ras, zabawy z tymi jeszcze rozwijającymi się (można je uprowadzać, zostawiać kręgi w zbożu etc., etc.), poszukiwanie zaginionych artefaktów, kolonizacja planet, fachowe narzędzia służące do ich terramorfowania, wątek handlowy, masa smaczków – dopiero wtedy Spore zaczyna przypominać produkcję dla ludzi myślących.