Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 18 czerwca 2008, 11:30

autor: Katarzyna Michałowska

So Blonde: Blondynka w opałach - recenzja gry - Strona 3

Ta blondyna... ta blondyna... Tnie me serce tak jak ser... Wielbicieli goudy, ementalera i kawałów o blondynkach zapraszamy do przesympatycznej przygody w towarzystwie Sunny Blonde.

So Blonde pod względem graficznym stanowi najbardziej pożądany dla produkcji z tego gatunku miks 2D i 3D i wizualnie jest grą uroczą (trudno o lepiej pasujące określenie). Blondynka jest śliczna i bardzo zgrabnie się porusza, czy to w tempie normalnym czy przyspieszonym. Generalnie to chyba jedna z nielicznych przygodówek, w których nie przyczepiam się do animacji postaci, choć czasem zdarza im się troszeńkę przechodzić przez siebie, niczym zjawom, które również spotkamy na owej rajskiej wyspie.

Sama wyspa zaprezentowana jest wręcz bajkowo – za dnia kaskady wody skrzą się w słońcu, ptaszki świergolą, ocean szumi, motylki krążą wokół barwnych kwiatów, z kominów snuje się dym, a fale przybijają do brzegu, nocą zaś tajemniczo spowija ją poświata księżyca, połyskują źródełka w dżungli, zapalają się światełka w oknach, a ćmy tańczą wokół migocących lamp. Wyraźnie zaznaczony jest podział wyspy na część radosną i posępną, co też jest ciekawym patentem, symbolizującym sytuację w owym zagubionym w czasie miejscu. A zatem obok kolorowych i słonecznych lokacji (a przy tym nieprzedobrzonych w kwestii intensywności barw), znajdziemy ponure i mroczne, co podkreśla zmieniający się w nich na bardziej poważny podkład muzyczny. Oczywiście owa mroczność jest mocno umowna – bez wątpienia So Blonde jest grą bardzo lekkiego kalibru i bynajmniej nie chodzi w niej o to, by kogoś postraszyć. Przez większość zabawy przygrywają zatem głównie dwie zapadające w pamięć, wesolutko plumkające melodyjki, co w sumie daje zatrważającą liczbę trzech utworów, a to jak na dość przyzwoitej długości produkcję – jednak troszkę mało.

Ktoś tu chyba cierpi na manię wielkości...

W grze brak tradycyjnych przerywników filmowych (oprócz intra z pięknie przedstawionym oceanem). Zamiast nich występują przezabawne rysunkowe plansze (częściowo animowane), prezentujące daną scenkę krok po kroku, oczywiście w sposób komiczny i będący miłą odskocznią od oklepanych cut-scenek. Coś podobnego pamiętam z Podróży na Księżyc, z tym że tamte plansze przypominały stare ryciny w kolorze sepii, te są barwne jak cała gra i kojarzą się z sympatycznymi komiksami w stylu Tytusa, Romka i A' Tomka. Natomiast podczas dialogów czy wypowiedzi postaci, zamiast pokazujących emocje zbliżeń na twarze rozmówców, pojawiają się statyczne obrazeczki z ich buźkami, przedstawiające miny adekwatne do danej sytuacji.

Tytuł wyposażony jest w klasyczny interfejs (wskaż i kliknij), a ikonki interakcji są ruchome (czyżby inspiracja Overclocked?), po najechaniu na „oko” to otwiera się, „ręka” się zaciska, a „usta” poruszają, co robi przyjemne wrażenie. Niecierpliwi, nacisnąwszy na spację, mogą sprawdzić, czy nie przegapili czasem jakiegoś aktywnego obiektu. Troszkę nużą zbyt częste loadingi, praktycznie przy każdej zmianie lokacji musimy przez moment podziwiać planszę przypisaną danemu rozdziałowi, co da się jeszcze wytrzymać, jeśli w danym miejscu mieliśmy sporo do zrobienia, jednak jeśli jest to tzw. lokacja przechodnia (rozstaje, mroczne rozstaje, dżungla), przez którą musimy przebiec do kolejnej (czasami nawet przez kilka), każdorazowe ładowanie się gry powoduje lekkie zgrzytanie zębów. Przydałaby się aktywna mapka, a nie tylko taka w postaci miłego dla oka ozdobnika. Drugą nieco irytującą kwestią są nie znikające linijki dialogowe, co jest pestką, jeśli na końcu listy mamy opcję „Powrót” i możemy błyskawicznie pożegnać osobę, którą nieopatrznie nagabnęliśmy. Gorzej, gdy (kilkakrotnie) takiej możliwości nie ma, co oznacza wysłuchanie kolejny raz tych samych tekstów (na szczęście da się je przewijać).