Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 28 maja 2008, 09:42

autor: Maciej Makuła

Mass Effect - recenzja gry na PC - Strona 4

Pecet – ostateczna granica. Oto wędrówki gry Mass Effect, kontynuującej misję odkrywania nowych, nieznanych konfiguracji sprzętowych i poszukiwania kolejnych graczy.

Żagle na maszt! Kotwice w górę! Zanurzenie!

Czas, kiedy nie walczymy, nie rozmawiamy, nie chodzimy i nie grzebiemy w cudzych rzeczach – umila nam latanie i jeżdżenie. To pierwsze urzeczywistniamy wydając rozkazy z mostka SSV Normandy. Nie jest to naturalnie Frontier, więc udamy się tylko na wybrane planety. Orbitować możemy wokół całkiem sporej ich liczby, jednak na stosunkowo niewielu dane nam będzie wylądować. A jeśli już – to tylko w wybranym miejscu. Da się przeżyć. Najciekawsze i najbardziej rozbudowane miejsca związane są oczywiście z wątkiem głównym.

Szczyt polskiej myśli technicznej, najnowszy model FSO Mako prosto z linii fabrycznej na Żeraniu V. Działo dostępne tylko na indywidualne życzenie klienta.

Sprawne poruszanie się po powierzchniach planet umożliwia nam Mako. Mako to sześciokołowy łazik uzbrojony w działo i karabin maszynowy. Potrafi więc strzelać, skakać i wjedzie wszędzie tam, gdzie nie zabronili mu autorzy gry – przyznam, że chwile spędzone za jego sterami dały mi dużo radości. Gdzieś tam malkontenci zarzucali niezbyt wygodne sterowanie, jednak zarówno na Xboksie, jak i na PC, nie miałem z nim problemu.

W windzie nikt nie usłyszy twojego krzyku

Za sznurki oprawy graficznej Mass Effect pociąga silniczek Unreal Engine 3. W kwestii stylistyki i strony artystycznej, w stosunku do edycji Xboksowej, nie zmieniło się nic – jest ładnie, schludnie i gustownie. Reszta zależy od bebechów potwora, na którym grę odpalicie i jeśli ten tylko okaże się godny powierzonego mu zadania – wszystko wyglądać będzie ostrzej (tekstury, rozdzielczość) i chodzić bardziej płynnie. Liczba wyświetlanych na sekundę klatek, przynajmniej w naszej wersji, nadal niestety lubiła sobie zmaleć znacząco w różnych okolicznościach.

„Jeszcze ryżem sypną na szczęście. Gości tłum coś fałszywie odśpiewa. Złoty krążek mi wcisną na rękę i (...)”

Wraca też główna atrakcja konsolowego Mass Effect – długie podróże windami. Tak naprawdę to windy są źródłem całego zła w świecie gry: czas w nich spędzony jest źródłem niepokoju, gniewu i pewnie wielu chorób. To przez nie dochodzi do spięć między rasami, Saren przeszedł na Ciemną Stronę Mocy, a Proteanie wymarli. W trakcie podróży nimi postać nie może zrobić absolutnie niczego, dlatego gracz w spokoju oddać się może sprzątaniu mieszkania, lekturze, wyprowadzaniu psa etc., etc. W oryginale miały zapewne maskować czasy ładowania się poszczególnych lokacji – na PC pozostały, jako symbol złośliwości autorów (pozostałe „loadingi” przebiegają sprawnie).

Strona dźwiękowa. Jakoś na muzykę szczególnej uwagi nie zwróciłem, co rozpatrywać należy w kategorii wielkich plusów, bowiem nie drażniła i dobrze wtapiała się w wydarzenia na ekranie. Nie można doczepić się też do głosów postaci. Na pewno w tej materii jest profesjonalnie i filmowo.

To przywróciło mi wiarę w Federację

Odpowiedzialnej za konwersję ekipie Demiurge Studios szczęśliwie nie udało się niczego skopać. To, co trafiło na pecety, nie różni się praktycznie niczym od wersji na konsole. Innymi słowy jest to ta sama bardzo dobra produkcja. Można niby się szczypać, że tu nas straszą windy, tam ekran ekwipunku jest zubożony, klatka się zgubi, nie można zabić każdego i w ogóle obrazić się, że znowu nie dostaliśmy gry idealnej, że kiedyś były lepsze RPG, trawa była bardziej zielona, a Słońce wisiało niżej nad horyzontem. Ale po co?

Czy te oczy mogą kłamać?

Bardzo lubię zjawisko „trzymania się kupy”, które w omawianym tytule można zaobserwować: świat jest spójny, stworzony z głową, obcowanie w nim cieszy gracza, a na pierwszy plan wysuwa się, podkreślana przeze mnie parę razy, filmowość. To jest tak, że o ile poszczególnym elementom daleko do doskonałości, tak zebrane razem współgrają ze sobą. Co dosyć rzadko się udaje i co należy docenić.

Historia opowiedziana została świetnie – naprawdę, przynajmniej w moim wypadku, nie pozwalała oderwać się od monitora. Chciało się po prostu grać. I co nie mniej ważne, pomimo planowych dwóch kolejnych części, jest kompletna. Dalszy rozwój wydarzeń potwornie ciekawi – ale to czego dokonaliśmy satysfakcjonuje i stanowi z czystym sumieniem zamknięty rozdział, po którym miło ogląda się napisy końcowe. Grać.

Maciej „Von Zay” Makuła

PLUSY:

  • historia;
  • postacie;
  • rasy;
  • system prowadzenia dialogów;
  • rajdy Mako;
  • klimacik.

MINUSY:

  • animacja lubi szarpnąć;
  • winda lubi stanąć;
  • człek lubi się czepiać.