autor: Przemysław Zamęcki
Dark Sector - recenzja gry
Zaprezentowany kilka lat temu zwiastun, pokazujący przemykającą mrocznymi korytarzami statku kosmicznego postać w futurystycznym skafandrze, pobudził wyobraźnię i sprawił, że u wielu graczy program znalazł się na liście najbardziej oczekiwanych tytułów.
Dark Sector był jedną z pierwszych gier zapowiedzianych na konsole nowej generacji. Zaprezentowany kilka lat temu zwiastun, pokazujący przemykającą mrocznymi korytarzami statku kosmicznego postać w futurystycznym skafandrze, pobudził wyobraźnię i sprawił, że u wielu graczy program z miejsca znalazł się na liście najbardziej oczekiwanych tytułów. Minęły miesiące, autorzy zmienili koncepcję i okazało się, że zamiast kosmosu, eksplorować będziemy stare fabryki i piwnice fikcyjnego miasta gdzieś w Europie Wschodniej. Najwyraźniej ekipa Digital Extremes zachwycona komercyjnym sukcesem konkurencji zapuściła żurawia. W rezultacie otrzymaliśmy kiepski miks Resident Evil 4 i Gears of War, pozbawiony klimatu, sensownej fabuły, na dodatek z mnóstwem mniejszych i większych niedoróbek.
W Dark Sector wcielamy się w szpiega CIA, amerykańskiego specjalistę od infiltracji, niejakiego Haydena Tenno, którego zadaniem jest wyeliminowanie zagrożenia ze strony szaleńca próbującego rozprzestrzenić wirusa wyprodukowanego w tajnych laboratoriach w okresie Zimnej Wojny. Zainfekowane nim organizmy mutują w przerażające istoty, nierzadko dysponujące dodatkowymi zdolnościami. Pech chce, że nasz protagonista również zostaje zarażony, w rezultacie czego z prawej dłoni wyrasta mu śmiercionośne ostrze-bumerang. Fakt ten w zasadzie determinuje całą rozgrywkę i stanowi element, na którym oparto główny pomysł programu.
Digital Extremes mieli kilka ładnych lat na maksymalne dopieszczenie fabuły. Nie wiem, co w tym czasie robiły osoby odpowiedzialne za scenariusz, ale do swojej pracy nie przyłożyły się ani trochę. Hayden Tenno nie dosyć, że ma charakter płaski niczym biust anorektyczki, to jeszcze przez niemal całą grę zadajemy sobie pytanie, co on tu do cholery robi i skąd zna wyskakujące w cut-scenkach jak Filip z konopi postacie. Autorzy Dark Sector doszli do wniosku, że nie będą wykładać kawy na ławę i to gracz w przerwie pomiędzy eksterminacją wrogich żołnierzy i mutantów poskłada szczątki fabuły w całość. Fabuły przez większość czasu nie trzymającej się kupy i nie posiadającej uzasadnienia w poznawanych w trakcie rozgrywki faktach. Oczywiście z ogólnego bezsensu da się wyłowić jakiś tam zamysł, szkoda tylko, że takie problemy mamy w grze akcji z historyjką teoretycznie prostą jak budowa cepa.
Fabularny dramat ratuje nieco sama rozgrywka oraz patent ze wspomnianym wcześniej ostrzem. Zanim jednak zagłębię się w dalsze niuanse, muszę napomknąć, że gdyby nie dziennikarski obowiązek, to obawiam się, że w połowie „zabawy” z nudów i rozczarowania wyłączyłbym konsolę i wyrzucił płytę z grą w diabły. Czym zresztą sam byłbym niesamowicie zaskoczony, bo produkt studia Digital Extremes wcześniej jawił się jako jedna z lepszych gier pierwszego półrocza A.D. 2008.
Przynajmniej na początku nic nie zwiastowało, abym za chwilę miał się na Dark Sector obrazić. Wręcz przeciwnie. Powitał mnie fragment bardzo ładnego, nadmorskiego miasteczka i fantastyczna płynność sześćdziesięciu klatek na sekundę. Do tego wprowadzający odpowiedni klimat czarno-biały filtr, mający chyba za zadanie przedstawić, jak bezbarwny jest świat ludzi nie znających mutacyjnych dobrodziejstw wirusa. Szkoda tylko, że okazał się to być szczyt równi pochyłej, po której swobodnie zjeżdżamy aż do zakończenia starcia z ostatnim bossem.