Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 5 lutego 2008, 11:52

autor: Krzysztof Gonciarz

Burnout Paradise - recenzja gry - Strona 3

Możesz być zatwardziałym pecetowcem albo - przeciwnie - grać tylko na handheldach - to bez znaczenia. Burnout Paradise.

Singiel singlem, ale prawdziwa zabawa w Paradise zaczyna się dopiero po przejściu na Xbox Live. Dokonujemy tego niesamowicie prosto – wciskamy jeden z kierunków na „krzyżyku” i wybieramy opcję dołączenia do gry (lub hostowania jej). Po kilku sekundach w mieście pojawiają się inni gracze. Rewelacja! Roboty jest tutaj mnóstwo. Mamy analogiczny zestaw trybów rozgrywki z singla (zabrakło tylko Road Rage), a ponad te gigantyczny zestaw wyzwań do ukończenia. Będzie ich zdaje się 300. Podzielone są one według liczby graczy potrzebnej do ich zrealizowania: 50 zadań dla 2 graczy, 50 dla 3 i tak dalej. Widać, że autorzy dużo serca włożyli w wymyślanie tych sub-questów; mimo że jest ich taka masa, to wszystkie zdają się mieć sens. A jak już jesteśmy przy multiplayerze, nie sposób nie wspomnieć o mugshotach, czyli zdjęciach robionych graczom na gorąco w momencie kraks (konieczne jest oczywiście posiadanie kamerki do konsoli). Zdjęcia zepchniętych na pobocze i zmasakrowanych przeciwników po pewnym czasie zaczynają nam tworzyć gustowny albumik, który można w ramach wspominania starych, dobrych czasów przekartkować.

Graficzna strona gry już przy pierwszym kontakcie wciska w fotel. Zebrać paru ludzi wokół telewizora, odpalić Burnouta i tylko czekać na ich chóralne „Uuu!”, „Łaaa!”, „Eeeee!” przy każdej kraksie. Ilekroć się bowiem w coś, za przeproszeniem, wrąbiemy, naszym oczom ukaże się iście sadomasochistyczny replay, gdzie w głównej roli wystąpią trzaskające szyby i wyginająca się blacha. Tak przy okazji – nietrudno się domyślić, dlaczego w takich okolicznościach zrezygnowano z umieszczania w pojazdach wirtualnych ludzików, hyhy. No ale. Wszystko tutaj jest po prostu cool. Począwszy od designu wszystkich menusów, poprzez filtry kolorystyczne (sprawdźcie niebieskie cienie na górze i dole ekranu), a na animacji i efektach specjalnych skończywszy. Modne i na czasie – jak to od EA. Podobnie jest z muzyką, wśród której znajdziemy przebłyski popkulturowej świadomości amerykańskich decydentów. Na pierwszym planie LCD Soundsystem (Us v Them), czyli przypuszczalnie jedna z najbardziej cool osób na świecie wraz z zespołem. Heh. Ciągle słyszę tylko, że kogoś denerwuje co rusz dochodzący do głosu DJ radiowy (ze stacji o dźwięcznej nazwie Crash FM). Mnie osobiście nie.

Arcade – jak tu nie kochać tego słowa, tej podpory wszystkich gier wideo, które kiedykolwiek ujrzały światło dzienne. Nawet największy pecetowiec-konserwatysta jest w stanie usiąść przed Paradise na kilkanaście minut i świetnie się bawić. Bez myślenia o tym, że nie można tu regulować twardości zawieszenia. Nie no, trochę się nabijam, ale Burnout zaiste jest tego typu grą: przemówi do każdego, małego i dużego. Jedni odnajdą w nim idealny sposób na krótki, niezobowiązujący relaks, inni natomiast rozpłyną się w zatrzęsieniu Achievementów i wyzwań do ukończenia w multiplayerze. Gry na konsole są drogie – za drogie. Ale za niektóre z nich warto zapłacić te dwie, ciężko zarobione stówy. Burnout Paradise jest właśnie taką niektórą.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUSY:

  • mnóstwo frajdy;
  • miasto pełne zakamarków;
  • olbrzymia liczba wyzwań w multiplayerze;
  • oprawa audiowizualna, z akcentem na kraksy.

MINUSY:

  • brak „stopniowania napięcia” – od razu widzimy całe miasto.