Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 5 lutego 2008, 11:52

autor: Krzysztof Gonciarz

Burnout Paradise - recenzja gry - Strona 2

Możesz być zatwardziałym pecetowcem albo - przeciwnie - grać tylko na handheldach - to bez znaczenia. Burnout Paradise.

Cóż mamy dalej. Jest tryb Marked Man, w którym wszyscy pozostali uczestnicy próbują zniszczyć naszą brykę, a my musimy bezpiecznie dojechać do mety. Jest też Road Rage, gdzie to my dostajemy misję zlikwidowania pewnej liczby oponentów. Jak przystało na nowoczesną, arcade’ową samochodówkę, nie mogło zabraknąć konkurencji bazującej na trickach. Nazywa się to Stunt Run, a polega na wykręcaniu obrotów, salt i innych dziwnych figur przy pomocy znajdujących się tu i ówdzie skoczni (przeważnie). No i spoko. Poziom trudności zabawy w każdym z wymienionych trybów rośnie wraz z liczbą ukończonych imprez danego typu. Nie ma więc niebezpieczeństwa, że po zrobieniu trzeciej z kolei licencji z całkowitym pominięciem np. Stunt Runa, od razu zostaniemy rzuceni na głęboką wodę. Jak się tak zastanowić, to pełno w tym Burnoucie znamion bardzo logicznego i zapobiegliwego myślenia ze strony programistów.

Niejako obok wymienionych trybów znajduje się gadżet o nazwie Showtime. Jest to taki absurdalny, dziwaczny dodatek, który aktywować możemy w każdym momencie gry (nawet w trakcie wyścigu) przez jednoczesne wciśnięcie LB i RB. Nasze auto wpada wówczas w irracjonalny, nieważki lot, w którym niszczy wszystko na swojej drodze. Im więcej cywilnych samochodów zahaczymy i tym samym zmasakrujemy – tym lepiej. A w ogóle idealnie, jeśli trafi się nam autobus, albo odbijemy się od ziemi tak, żeby trafić w jakiś ciekawy billboard. Punkty polecą same, cud miód i orzeszki. Wygląda to ze wszech miar głupio – „głupio” w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Po prostu nie wszystko musi mieć sens, byle bawiło.

Rozwój kariery sprowadza się do zdobywania kolejnych typów licencji. Gra mówi nam, że następną kategorię prawka zdobędziemy po wygraniu np. 20 kolejnych konkurencji – i to w zasadzie wszystko. Nie ma tu żadnej narracji czy prowadzenia na rękę. I bardzo dobrze, bo silnikiem napędowym tego typu gier musi być rozgrywka par excellence. Musimy czuć, że każdy kolejny wyścig sprawia nam przyjemność, nie zastąpią tego żadne fabularne protezy. Autorzy Paradise byli tego świadomi i nie mydlą nam oczu niczym, co niepotrzebne. Nie ma tu tuningu, customizacji alufelg czy innych bzdetów, którymi zwykle się odciąga uwagę graczy od meritum sprawy. Jeśli chcesz zmienić kolor wozu, proszę, przejedź przez salon lakierniczy, możesz to zrobić nawet w trakcie wyścigu (nie trzeba się zatrzymywać). Chcesz zdobyć nowe auto? Wypatrz coś ciekawego na mieście i zepchnij kierowcę na jakiś betonowy słup, a swoje trofeum odbierzesz na złomowisku. Patrzysz na menu Burnouta i zastanawiasz się, co tu tego tak mało. Nic bardziej mylnego. Do minimum ograniczono formalności, mięsiwa jest pod dostatkiem.