Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać
Recenzja gry 14 lutego 2008, 11:01

autor: Tymon Wilk

The Club - recenzja gry - Strona 2

Zadaniem gracza jest wcielić się w jednego z ośmiu wynajętych zabójców, którzy mierzą się ze sobą w śmiertelnie niebezpiecznych konkurencjach, na starannie ukrytych i w pełni monitorowanych torach i arenach.

Jednak o ile niemożność demolowania otoczenia da się przeboleć, to są rzeczy całkowicie niedopuszczalne. Fakt, że strzał do przeciwnika z 2 metrów przy użyciu bazooki, nie nadszarpuje życia strzelającego to absurd. Całkowity brak realizmu połączony z garścią paradoksalnych i bzdurnych prawidłowości rządzących grą, zniekształcają całościowy odbiór produkcji.

Podobny niesmak pozostawia grafika, która mogłaby stać na zdecydowanie wyższym poziomie. Pod tym względem Medal of Honor Airborne, pozycja w wielu aspektach pokrewna omawianej, jest znacznie lepszy. O graficznej fachowości można mówić jedynie w przypadku początkowego filmiku, który wszystkie swoje funkcje spełnia celująco. Doskonała jakość, bohaterowie jak żywi, realistyczna mimika, pasjonujące walki – szkoda, że takie perełki twórcy zaserwowali tylko na początku. W każdym razie filmik doskonale spełnia swoją rolę – zachęca do gry ukazując ciekawą fabułę w całej swej okazałości i bohaterów od ich najlepszej strony. Cukierek na początku to podstawa.

Wbrew pozorom grywalność The Club jest wysoka. Ogromna liczba niekonsekwencji, sprzeczności i urągający zasadom dobrego smaku brak realizmu, są w pewnym sensie atrakcyjne. Fani God of War 2 i Infernala z przyjemnością ponownie wcielą się we wszechpotężnego bossa, który trzyma wrogów pod butem i od niechcenia łamie im karki. Spory wpływ mają też ogromne lokacje, o których za chwilę. Jako że każdy ma czasem ochotę zaszaleć, urządzając sobie małą teksańską masakrę, gra zapewne nie raz i nie dwa zagości w czytniku Xboksa spragnionego krwi gracza.

Pozytywnie prezentuje się również system przyznawania punktów, liczonych później do końcowej klasyfikacji. Tradycyjnie bonusy dostaje się za headshota i multikilla (najczęściej strzał w butlę z gazem, bądź celny rzut granatem). Doceniona zostaje również celność, którą udowadnia się strzelając co tabliczek z czaszką rozmieszczonych po całej planszy, niejednokrotnie w ukrytych pomieszczeniach. Kombinacje wszystkich punktowanych czynników dają kombosa, którego rozmiar jest nieograniczony, tak jak premia punktowa za jego wykonanie. Na przykład strzał do czaszki, celny rzut granatem i dobicie 4 przeciwników, błyskawicznie wykonane, mogą dać prowadzenie w tabeli.

Mimo że w The Club wielu rzeczy – takich jak klimat czy realizm – brakuje, to na pewno nikt nie cierpi z powodu niedostatku broni. Na sympatyków strzelanek czeka około 10 różnych pukawek oraz kilka rodzajów granatów. Każda z broni wydaje inny dźwięk i nosi się ją również inaczej. Szkoda tylko, że efekty użytkowania zawsze są takie same. Wrogowie padają jak muchy, łyknąwszy wcześniej cały magazynek wysokoołowiowych pocisków, nie tracąc przy tym choćby jednej kończyny. Ba, oni nawet nie odnoszą ran postrzałowych. Ciekawym zjawiskiem jest stopniowe pomniejszanie się maleńkiej kałuży krwi powstałej w wyniku zabicia przeciwnika... Nikt naturalnie nie wymagał od twórców The Club, żeby serwowali kolejnego Manhunta, Duke Nukema czy F.E.A.R.-a, ale jakieś podstawowe prawa przyrody mogłyby być zachowane.