autor: Daniel Kazek
Doomsday - recenzja gry
Doomsday to dzieło Polaków z białostockiej firmy Evermotion. Do czynienia mamy z prostą strzelanką, natychmiast przywołującą na myśl popularną swego czasu serię SWIV, fenomenalnego Tyriana, czy też Raptor: Call of the Shadows.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że z końcem roku przeżyliśmy prawdziwy wysyp hitów, bo za takie należy uznać tytuły cieszące się ogromnym zainteresowaniem jeszcze długo przed ich premierą. Najnowsza odsłona Call of Duty, kolejny dodatek do F.E.A.R.-a, trzecia próba zdominowania świata w Empire Earth, ewentualnie graficzna bomba pod postacią Crysisa lub „Potrzeba Prędkości” od EA, co kto lubi. Dlaczego o tym wspominam? Bowiem czasami warto stanąć i rozejrzeć się, czy może czegoś nie przeoczyliśmy, takiego Doomsday na przykład, który sam krzyczeć nie potrafi. Podobnych gier jest oczywiście zatrzęsienie, przy czym to między innymi recenzentów rola, aby dać im szansę zaistnienia w świadomości graczy.
Doomsday to dzieło Polaków z białostockiej firmy Evermotion, jednak już na wstępie należy zdać sobie sprawę, że Wiedźmin to to nie jest, bo też nie miał nim być, tak gwoli ścisłości. Do czynienia mamy z bardzo prostą strzelanką, natychmiast przywołującą na myśl popularną swego czasu serię SWIV (aka Silkworm), fenomenalnego Tyriana, czy też dzieło firmy Apogee pt. Raptor: Call of the Shadows, przez wielu do dziś uważane za niedościgniony wzór. Oczywiście można sięgnąć jeszcze głębiej, czyli do lat osiemdziesiątych, ale wolę tego nie robić, aby nie wpaść w nostalgiczną pułapkę.
Miało być jednak o Doomsday. Jak już pokrótce wyjaśniłem, nie jest to program, po którym należy spodziewać się rzeczy wielkich. Wszak od zawsze idea tego gatunku sprowadzała się to dobrej zabawy w prosty, niemalże łopatologiczny sposób, radości z eliminacji wrogów i parcia do przodu bez oglądania się za siebie. I tego też oczekiwałem, przebierając z niecierpliwością nóżkami chwilę po pierwszym uruchomieniu gry.
O fabule nie ma sensu się zbytnio rozwodzić. Coś tam o najechaniu naszej pięknej planety przez obcych, czyli pomysł jak najbardziej oklepany i słuszny zarazem. Ważniejsze jest to, jak się gra. Zabawę możemy rozpocząć jednym z dwóch dostępnych statków, na którym montujemy broń i fruniemy na spotkanie z najeźdźcami. Naturalnie negocjacje polegają na eksterminacji wrogów wyłaniających się z górnej części ekranu, a czasami z jego boków. Zresztą warto wspomnieć, że teren działań jest tu bardzo szeroki i w zależności od wybranej rozdzielczości ekranu, zobaczymy mniej lub więcej. Od razu spieszę poinformować, że problemu z tym nie ma żadnego, gdyż gracza świetnie wspiera skaner, który wskazuje, skąd nadciągają obce siły, dając jednocześnie odpowiednią ilość czasu na dotarcie na miejsce i spokojne rozprawienie się z oponentem. Czytnik zlokalizowany po lewej uzupełniają różnorakie wskaźniki broni, osłon, doświadczenia (tak, nie przesłyszeliście się), czyli ogólnie mamy to, co być powinno, z wizytacją warsztatu między levelami włącznie.