Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 4 września 2007, 12:39

autor: Paweł Surowiec

Theatre of War: Pola zagłady - recenzja gry - Strona 4

A jeżeli po przeczytaniu tej recenzji nadal zadajecie sobie hamletowskie pytanie „kupić czy nie kupić”, to przynajmniej posłuchajcie dobrej rady i pod żadnym pozorem nie ściągajcie dema, by pomóc sobie w podjęciu decyzji.

Polskie działa polowe czekają z otwarciem ognia aż npl podejdzie bliżej. Na animacje żołnierzy z obsad tychże dział też jest miło popatrzeć: chłopaki ładują pociski (samej „pestki” jednak nie widać), niecierpliwie spoglądają przez celownik wypatrując Fryca, a jak trzeba obrócić albo przeciągnąć gdzieś armatkę to ogony i lemiesze złożą – w takich szczegółach siedzi prawdziwy diabeł!

W stosunku do dema widać poprawę w kwestii wykrywalności stanowisk artylerii, tzn. nie są już one widoczne dla wroga z daleka. A i piechota jakby lepiej wtapia się w otoczenie (co skutkuje jej większą przeżywalnością), o ile tylko nie zdradzi zbyt wcześnie swojego położenia rozpoczynając koncert na karabiny. LOS jednak cały czas działa nie do końca tak jak powinien, nie blokują go nawet co większe zagajniki.

„Kumulacyjnym, ładuj! Cel: niemiecki czołg, 700 m... Ognia!” – Wszelkie pojedynki strzeleckie toczą się tutaj na wiarygodnych dystansach, nierzadkie są sytuacje, gdy tanki prowadzą do siebie ogień z odległości powyżej 1 km (a rozległe mapy na to pozwalają). To niezaprzeczalny plus gry, ale jeśli się bliżej przyjrzymy, biorąc pod uwagę dodatkowo ten mało precyzyjnie liczony LOS i ukształtowanie terenu, to szybko dojdziemy do wniosku, że swoboda taktyczna jest w ToW tylko pozorna. Skryte obejście pozycji npla i atak z flanki zwykle nie mają tu więc racji bytu, jesteśmy ograniczeni do mało subtelnego natarcia od czoła i prostej wymiany ciosów. Nie o to chodzi, panowie z Maddox Games, nie o to chodzi.

- Mam dziwne wrażenie, że wyznaczając nam tę pozycję, ktoś umyślnie podłożył nam świnię...

Pierwsze niemieckie słabo opancerzone puszki wpadają pod zabójczy dla nich ogień. Wygląda to fenomenalnie: dziury w ich pancerzach wybite pociskami wystrzelonymi przez moich artylerzystów, ogień wydobywający się z przedziałów silnikowych, zerwane gąsienice, jakieś powyginane blachy odstające z osłon gąsienic czy powyginane ekrany pancerne albo wieże, które zeszły z łożysk i prezentują się jak nosy spuszczone na kwintę. Po chwili widać też członków załogi (o ile ktoś przeżył) gramolących się z wozów i próbujących poszukać za nimi osłony przed kulami. Nic to, że po chwili oderwane elementy znikają (podobnie jak ciała zabitych piechurów), a żadna z wież nie raczy wylecieć w powietrze po eksplozji – nie ma co narzekać.