The Mark - recenzja gry - Strona 2
Autorzy The Mark wyraźnie postawili na jedną kartę, wkładając cały swój wysiłek w efektowną grafikę. Nie można go jednak postawić na równi z najpopularniejszymi strzelankami ostatnich miesięcy.
The Mark jest wyjątkowo liniową strzelanką. Do celu ZAWSZE prowadzi wyłącznie jedna ścieżka. Nie ma więc sensu z niej zbaczać, gdyż wpadnie się na ślepy zaułek lub niewidzialną ścianę, nie pozwalającą nam na przykład przeskoczyć nad pozornie niewielkim murkiem. Nie przygotowano też żadnych sekretnych komnat, dzięki którym moglibyśmy na przykład zdobyć większą ilość amunicji. Wszystkie starcia należy rozwiązywać w sposób siłowy. Dzieje się tak dlatego, iż najczęściej to my jesteśmy atakowani, gdyż przeciwnicy jakimś cudownym sposobem potrafią nas zawczasu przyuważyć. Miłośnicy przeprowadzania ataków z ukrycia będą niepocieszeni. Ja się natomiast dziwię, dlaczego w inwentarzu znalazł się nóż. Broń ta jest całkowicie nieprzydatna, podobnie jak opcja pozwalająca uderzyć wroga kolbą karabinu. Na koniec trzeba jeszcze wspomnieć o braku większej liczby zagadek, nawet takich bardzo prościutkich. Właściwie nie trzeba tu używać szarych komórek, a jedynie namierzać pojawiające się na ekranie cele. W całej grze doszukałem się może z trzech-czterech zagadek. W celu ich rozwiązania należało jedynie wykonać parę skoków, tak aby dotrzeć do charakterystycznej konsoli czy dźwigni.
Do pokonania jest stosunkowo niewielka liczba poziomów. W rezultacie całą grę można ukończyć w jeden dłuższy wieczór, nawet wtedy gdy do najbardziej wymagających walk (bawiąc się na wyższych poziomach trudności) będzie się podchodziło po kilka razy. Uniknięcie utraty zdrowia jest zresztą w niektórych sytuacjach niemożliwe, gdyż przeciwnicy zaczynają strzelać dokładnie w tym samym momencie, w którym wychylili się zza rogu. Producenci recenzowanej strzelanki zapomnieli niestety o jednej bardzo istotnej kwestii, a mianowicie zapewnieniu pewnej różnorodności odwiedzanych poziomów. Świetnym przykładem mogą być dwa dalsze rozdziały The Marka. Po zaliczeniu etapu na lotniskowcu (dodajmy – z bardzo frustrującym zakończeniem, wymagającym namierzania wrogów w ciemnościach i powracania do znanych lokacji) lądujemy na... tankowcu. W rezultacie działamy w bardzo zbliżonym otoczeniu, co tylko przyczynia się do pogłębienia znudzenia wynikającego z kontaktu z tą grą. Pozostałe etapy nie wypadły tu lepiej. W trakcie zabawy odwiedzamy na przykład Irak, który w pewnym momencie zaczyna jednak bardziej przypominać Tunele Afganistanu”, doskonale znane wiernym fanom pewnej kultowej strzelanki. Nie mogło także zabraknąć ogromnego zamku, przypominającego niektóre z poziomów Mortyra. Niestety, na ładniej wykonany dziedziniec wychodzimy tylko parę razy, operując głównie w ciasnych, zamkniętych pomieszczeniach.