Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 22 września 2006, 12:40

autor: Piotr Żabnicki

Just Cause - recenzja gry

Bez wstępu, bo i ta gra nie daje nam szansy na wzięcie oddechu. W ciągu pierwszych pięciu minut gry dostajemy prosto w czoło taką dawkę dynamicznej akcji, że można by nią obdzielić kilka innych tytułów.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Bez wstępu, bo i ta gra nie daje nam szansy na wzięcie oddechu.

Jedno jest pewne – twórcy Just Cause doskonale wiedzą, jakie są mocne strony ich gry. Można ich za to tylko pochwalić. W ciągu pierwszych pięciu minut gry dostajemy prosto w czoło taką dawkę dynamicznej akcji, że można by nią obdzielić kilka innych tytułów. Proszę Państwa – Just Cause po prostu wymiata i to dosłownie.

Słowem pisanym trudno oddać to, co się w ciągu tych pięciu minut dzieje, ale spróbuję. A więc najpierw wyskakujemy ze spadochronem, spadamy do wody, wsiadamy do łodzi, wyskakujemy nią z wielką prędkością na brzeg, wyciągamy dwie spluwy, rozwalamy dwudziestu zbirów z armii rządowej (można z wykorzystaniem ich własnych, opancerzonych furgonetek), wskakujemy do samochodu naszego lokalnego kontaktu, ostrzeliwujemy się z zamocowanego na furgonetce działka, obserwujemy gigantyczne eksplozje, wysiadamy, niszczymy blokadę na drodze, a w międzyczasie rozkoszujemy się tropikalnymi widokami. Pamiętajcie – to sam początek samego początku pierwszej misji. Ja nie mogłem się otrząsnąć przez kolejnych pięć minut.

Woda prześliczna, łódka trochę mniej.

Jeśli spotkacie jakiegoś przeciwnika Just Cause, uwierzcie mu – to naprawdę jest podróbka GTA: San Andreas, przeniesiona w realia Far Cry. Ale jeżeli natychmiast nie doda, że tak dynamicznej gry dawno nie widział, to znaczy, że w nią w ogóle nie grał. Just Cause JEST podróbką GTA: San Andreas, ale zrobioną z takim wdziękiem i z tyloma dobrymi pomysłami, że po prostu nie sposób nie zdjąć czapki z głowy przed studiem Avalanche, które nota bene debiutuje na rynku. Oby więcej takich debiutów!

No dobra, ale zacznijmy od początku. Wołają na nas Rodriguez, Rico Rodriguez, a pracujemy dla CIA. Nieee, bez obaw, nie dla Centralnej Informacji Aferalnej stworzonej przez wicepremiera Andrzeja (to by dopiero było oryginalna gra!), ale dla starej, dobrej Centralnej Agencji Wywiadowczej USA. Nasze zadanie? Obalić skorumpowanego dyktatora państwa San Esperito – Salvadora Mendozę i zapewne zastąpić go kimś jeszcze bardziej skorumpowanym, ale za to naszym. Międzynarodowa polityka nigdy się nie zmienia.

Fabuła banalna, ale otwierająca pole do popisu temu, o czym pisałem wcześniej – niesamowitym wprost akcjom z wykorzystaniem broni palnej, samochodów, samolotów, śmigłowców, motocykli, furgonetek, skuterów, łodzi i wszystkiego, co jeździ, fruwa bądź pływa. San Esperito jest OGROMNE – proszę to za mną powtórzyć – OGROMNE i daje nam niesamowitą wolność. Jest dużo większe i dużo bardziej zróżnicowane niż cały stan San Andreas (zbieżność nazw jak sądzę nieprzypadkowa), a Just Cause pozwala nam iść, gdzie chcemy i robić, co chcemy.

Nie musimy nawet wykonywać niezwykle dynamicznych i niezwykle wybuchowych misji – jeśli traktujemy wyprawę jak wakacje na koszt wuja Sama albo sprzeciwiamy się polityce US of A i nie zamierzamy „mieszać się w sprawy suwerennego kraju” możemy na przykład... wybrać się na wycieczkę w góry. Rano orzeźwiająca kąpiel w zatoce, potem plecak na ramię i dalej w górskie ostępy! Po zdobyciu szczególnie stromego szczytu możemy nawet skoczyć z jego czubka, z gracją rozwinąć spadochron i spokojnie poszybować na sam dół. Jeśli przy okazji trafimy na zachód słońca (tak, tak, cykl dnia i nocy został zaimplementowany), widoki będą wprost fenomenalne.

Jeśli spotkacie osobę na zabój zakochaną w Just Cause, nie wierzcie jej jednak (a przynajmniej nie do końca) – ta gra nie wygląda aż tak dobrze jak Far Cry. Co oczywiście nie przeszkadza jej wyglądać świetnie, a przede wszystkim znacznie lepiej, niż gry Rockstara. Silnik graficzny Avalanche, w odróżnieniu od CryEngine pisany był jednocześnie pod różne platformy i choć w niewielkim stopniu – jednak to widać. Ale niech to Was nie zrazi – Just Cause wygląda przepięknie, a chwilami nawet zapiera dech w piersiach.

JUMP! JUMP! – śpiewał Kriss Kross i choć to było dawno – Rico zapamiętał.

Generalnie, jeśli chodzi o dopracowanie takich elementów jak interfejs, sterowanie postacią i pojazdami, a przede wszystkim system walki, San Andreas musi ustąpić pola swojemu kuzynowi. Widać, że Skandynawowie ze studia Avalanche postarali się, aby dynamicznych walk nie zakłócały kłopoty z klawiszami czy zbyt ociężały kursor. Niektóre z walk (szczególnie zakochany jestem w tych dwóch pistoletach) naprawdę przypominały mi najlepsze momenty Maxa Payne, a to chyba coś znaczy. Również sterowanie samolotami i śmigłowcami, tak uciążliwe w grach Rockstara, rozwiązane zostało lepiej i sprawniej, niż w GTA. O klasie Just Cause świadczy chyba najlepiej fakt, że niektóre rzeczy robi lepiej, niż bodaj najlepsza seria gier wszech czasów.

Idźmy dalej – skoro wspomniałem już o pojazdach, to trzeba przyznać, że i w tej dziedzinie rzeźbiarze modeli z Avalanche nie mają się czego wstydzić. Dosłownie każdy pojazd, jakiego moglibyśmy się spodziewać, w San Esperito się pojawi. Romantyczna przejażdżka po wodach zatoki w szybkiej łodzi rybackiej? Voila. Podziwianie wysp i wysepek z góry, siedząc za sterami śmigłowca bojowego? Prosimy bardzo. Odrobina szaleństwa i wtargnięcie w sam środek bazy wojskowej w luksusowej limuzynie albo – jeszcze lepiej – w czołgu? Panie i panowie – to się da załatwić. Twórcy podają, że w grze występuje około setka pojazdów, ale ja dałbym głowę, że jest ich więcej. Czyżbym zaczynał cierpieć na dżastkosomanię? Nawet jeśli tak, to ze względu na Wasze dobro rozrywkowe – mam nadzieję, że jest ona zaraźliwa.

Jeśli odwołuję się wciąż do GTA, trzeba przyznać, że z kultowej serii Rockstara zaczerpnięto też nieco mniej udane pomysły. Jakie? Choćby taki, że prócz dwudziestu misji fabularnych, możemy też przejmować teren, a co za tym idzie – wpływy w okolicy. Zadania te – choć wciąż dynamiczne i interesujące – jednak nie są tak do końca przemyślane. Motyw „skłóćmy ze sobą różne frakcje zamieszkujące wyspę” tudzież „przejmijmy miasto dla naszego gangu” nie przemawiał do mnie do końca ani w Boiling Poincie, ani w Just Cause, ani w GTA. Ale może to ja jestem dziwny.

A co z nowymi pomysłami? Też jest ich wiele. Choć Avalanche Studios nie dysponują ani taką wyobraźnią, ani poczuciem humoru jak Dan Houser i spółka, trzeba powiedzieć, że dodali do swojej gry nowe elementy – proste, acz w swojej prostocie genialne. Choćby kaskaderskie popisy Rico na dachach pędzących samochodów. Wyjście z wozu, przeskoczenie na wrogi pojazd, i wytarmoszenie wroga za uszy oraz przejęcie kierownicy wydaje się być procesem w teorii bardzo skomplikowanym, ale w Just Cause to fraszka. Uwierzcie, że wejdzie Wam to w krew i będziecie nieraz pękać ze śmiechu, patrząc na efektowne kraksy, niesamowite skoki i wyczyny, jakich na pewno nie powstydziłby się nawet syn Jamesa Bonda i Swietłany Chorkiny.

Jak widać na wyspie buduje się też miasta. Po lewej, na ścianie domu wielki Salvador Mendoza.

Jeśli dodatkowo weźmiemy pod uwagę, że naszym wybrykom przygrywa naprawdę dobrze dobrana muzyka – połączenie SanEsperitańskich (jak sądzę) dźwięków latino z technologiczno-elektronicznymi formami muzycznymi, natychmiast kojarzącymi się z serią filmów o agencie 007 – nasza wyprawa na „perłę Karaibów” stanie się natychmiast przeżyciem niemal filmowym. Jeśli GTA nazywane jest pierwszym, prawdziwym filmem interaktywnym, to Just Cause jest drugim. Szpiegowskim.

Oj, już dobrze, wiem, co sobie teraz wszyscy myślą. Facet oszalał na punkcie nikomu nieznanej gry, nikomu nieznanego producenta i szczerze bluźni – nie da się pobić GTA ot tak sobie i jednym ruchem strącić go z tronu gier komputerowych... Prawda? I prawda i nieprawda.

Po pierwsze da się – w swoim czasie nikomu nieznana gra, nikomu nieznanego producenta wzięła szturmem gatunek strzelanek pierwszoosobowych i stała się hitem, o który do dziś walczą najwięksi wydawcy na świecie. Chodzi oczywiście o Far Cry, Crytek i aktualne przepychanki, dotyczące kontynuacji i kryzysu związanego z Crysisem (ha-ha), tworzonym przez Niemców dla EA. Można zostać królem gier pojawiając się praktycznie znikąd.

Ale po drugie – ja wcale nie twierdzę, że Just Cause jest lepsze od GTA, a przynajmniej nie jako całość. Jest szybsze, bardziej dynamiczne, ma lepszą grafikę, większy obszar do zwiedzenia i sporo dobrych pomysłów. Co ma gorsze?

Przede wszystkim fabułę. Przygody Rico i jego pomagierów – Sheldona i Kane’a – z całym szacunkiem dla Avalanche, którzy na pewno się starali – nie wytrzymują porównania z którąkolwiek częścią GTA. Życie i twórczość Carla Johnsona (San Andreas), Tommyego Vercetti (Vice City) czy nawet „cholernego niemowy” z GTA III mają w sobie jakiś unikatowy – nie umiem znaleźć lepszego słowa – „flow”. Nic nie jest wymuszone, nic nie jest na siłę wpakowane tylko po to, żeby było śmieszne. Podobnie z żartami, które w GTA pojawiają się na każdym kroku i są po prostu genialnie przesiąknięte współczesną (lub współczesną opisywanym czasom) popkulturą. W GTA śmiejemy się często i zwykle z samych siebie, w Just Cause śmiejemy się raczej z dzikiej satysfakcji, oglądając na ekranie fajerwerki i eksplozje.

Powiedzmy sobie też szczerze – choć Avalanche wspierane było przez potężnego Eidosa, niedawno wykupionego przez SCi (nota bene brawa za wychwycenie takiej perełki), budżet Just Cause na pewno nie może się równać z budżetem światowego bestselleru. Wydawałoby się, że w GTA Samuel L. Jackson, Mark Madsen czy Peter Fonda nie wnoszą zbyt wiele, ale Rockstar doskonale wiedział, dlaczego ich zatrudnia. Ze smutkiem stwierdzam, że do wystąpienia w Just Cause nie dał się namówić nawet Sean Connery, który przecież brał udział w filmie pod takim właśnie tytułem. Cóż, może uda się w kontynuacji, która – miejmy nadzieję – zostanie wydana, o ile produkcja Avalanche dobrze się sprzeda. Zagrzewam Was, abyście dali tej nadziei szansę realizacji i wyskoczyli w odpowiednim czasie ze stu złotych.

Dla takich widoków się żyje... I kupuje DżiForsy (albo Radeony, żeby nie było, że jestem podpłacony).

Przyznam się, że nigdy dotąd nie miałem dylematu, czy recenzowanej grze dodać (tudzież odjąć) jeden punkt procentowy, czy nie. Z jednej strony Just Cause nie jest grą wybitną, a tylko bardzo, bardzo (bardzo!) dobrą – chętnie dałbym jej więc 89%. Z drugiej jednak – znam osoby, które uważają Just Cause za jedną z najlepszych gier, jakie pojawiły się w tym roku... I jeśli się dłużej zastanowić, to tak jest! Świetnie wyglądająca, szybka, ostra, wybuchowa i pasjonująca... No to niech ma te 90%.

Piotr „UziLover” Żabnicki

PLUSY:

  • dynamika, grafika, muzyka, estetyka;
  • ogromny teren do zwiedzenia;
  • niesamowite starcia z użyciem broni palnej;
  • szeroki wybór pojazdów.

MINUSY:

  • nie będziesz miał czasu ich zauważyć.
Just Cause - recenzja gry
Just Cause - recenzja gry

Recenzja gry

Bez wstępu, bo i ta gra nie daje nam szansy na wzięcie oddechu. W ciągu pierwszych pięciu minut gry dostajemy prosto w czoło taką dawkę dynamicznej akcji, że można by nią obdzielić kilka innych tytułów.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.