autor: Adam Kaczmarek
Red Orchestra: Ostfront 41-45 - recenzja gry
Front wschodni w FPS-ach jest traktowany dosyć pobieżnie. Taka seria Medal of Honor wyeksploatowała praktycznie każdy temat wojenny. Jednak i tam ominięto historię walk na wschód od Wisły...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Wyobraź sobie taką sytuację. Grasz w swoją ulubioną grę. Po 2 miesiącach zauważasz, że za pośrednictwem edytora można ją jeszcze ulepszyć. Budzi się w Tobie duch programisty, tworzysz nowe mapy, skiny postaci, pojazdy, o których twórcy oryginału nawet nie śnili. Razem z paczką znajomych postanawiasz stworzyć modyfikację, która całkowicie zmieniłaby klimat gry. Zajmuje Ci to miesiące, a czując na plecach oddech zniecierpliwionej społeczności, z wielkim trudem przychodzi Ci napisać choćby jedną linijkę kodu. W końcu udaje się skończyć projekt. Wszyscy są zadowoleni, a Ty odbierasz główną nagrodę w konkursie edytorskim. Historia wyssana prosto z amerykańskiego filmu, ale prawdziwa. Red Orchestra jako mod zagościł na pecetach przy okazji Unreal Tournament 2003. Prawdziwego kopa dał rok później, kiedy na bazie bardzo dobrego Tournament 2004 stworzono modyfikację, która śmiało mogła być potraktowana jako osobna gra. Po takim sukcesie otwiera się szansa na zarobienie sporych pieniędzy, albowiem główną nagrodą konkursu „$1,000,000 Make Something Unreal” była właśnie unowocześniona wersja silnika oznaczona jako 2.5. Osoby odpowiedzialne za Red Orchestrę założyły studio developerskie Tripwire Interactive i postanowiły spróbować swoich umiejętności przy komercyjnym projekcie. I tak oto przed waszymi oczami stoi pierwszy produkt tej grupy nazwany Red Orchestra: Ostfront 41-45.
Front wschodni w FPS-ach jest traktowany dosyć pobieżnie. Taka seria Medal of Honor wyeksploatowała praktycznie każdy temat wojenny. Braliśmy udział w lądowaniu na plażach Normandii, strzelaninach wśród gruzów francuskich miasteczek czy nawet w operacjach na Pacyfiku. Ominięto jednak historię walk na wschód od Wisły. Nie wiem, gdzie leży problem zobojętnienia wobec agresji III Rzeszy na Związek Radziecki w grach. Na hasła „Kursk” i „Stalingrad” każdemu historykowi jeży się włos na głowie. Namiastkę konfliktu mieliśmy okazję widzieć jedynie w obu częściach Call of Duty, aczkolwiek nie do końca zaspokoiło to moje wymagania. Do instalacji recenzowanego tytułu przystąpiłem więc z dużą dozą optymizmu, bo Red Orchestra rozgrywa się właśnie w lokacjach, których w konkurencyjnych tytułach próżno szukać. Jedynie maniacy trybu dla pojedynczego gracza będą rozczarowani, gdyż gra nastawiona jest na potyczki wieloosobowe. Oczywiście istnieje opcja gry z botami, ale.
Przejdźmy do meritum. Gracz do wyboru ma 2 strony: Niemców i Sowietów. Obie nacje posiadają różny sprzęt i to zarówno w zakresie broni jak i pojazdów pancernych. Dla fanów wojennego uzbrojenia czekają takie skarby jak Tokarev SVT-40 czy PPSh 1941G po stronie Armii Czerwonej. Niemieccy żołnierze nie są gorsi w tej kwestii. Za sprawą MG42 poszatkują każdego wroga na kawałki, a Mauser 98K zapewni precyzję strzałów z dystansu. Piechota musi mieć także wsparcie ze strony dywizji pancernych. I tu Niemcy atakują swoimi czołgami średnimi PzKpfw IV Ausf F1 oraz F2, a Sowieci T-34. Łącznie do dyspozycji graczy oddano 28 broni ręcznych i 14 pojazdów, które odwzorowano bardzo przyzwoicie. Terenów walk jest tylko i aż 13. Czemu tylko? W porównaniu do innych gier multiplayerowych lokacje są małe, a gdyby przyrównać je do choćby Battlefield’a 2 można odnieść wrażenie, że są wręcz miniaturowe. Trochę to dziwne, gdyż gra napędzana jest unowocześnionym silnikiem wspomnianego wcześniej Unreal Tournament 2004, a ten plansze miał co najmniej 2-3 razy większe (w trybie Onslaught). Czemu aż 13? Każda lokacja jest bardzo ładna i posiada własny styl. Zapewne praca nad nimi pochłonęła sporo czasu. Dlatego do pewnego momentu nie grozi nam atak nudy. Już teraz spod dłoni fanów wychodzi wiele nowych map, więc grę czeka długi żywot.