Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 25 sierpnia 2006, 09:52

autor: Krzysztof Gonciarz

Hitman: Krwawa Forsa - recenzja gry - Strona 2

Warto wydać trochę krwawej forsy na Krwawą Forsę, bo Agent 47 prezentuje się tu z najlepszej możliwej strony.

Tuzin misji, w których przyjdzie nam bezlitośnie rozprawić się z mafijnymi bossami, drug-lordami, pedofilami i innymi wysoko postawionymi łotrami, to kawał dobrej i różnorodnej zabawy. Większa część akcji osadzona została w Stanach Zjednoczonych, choć zdarzą się nam też wyprawy do Paryża czy Chile. Otoczenia są bardzo zróżnicowane, nie ma tu mowy o kręceniu się w kółko po identycznie wyglądających, industrialnych korytarzach i wtórnych widoczkach. Każdy poziom odróżniamy od pozostałych po pojedynczym screenshocie. Jak można pomylić wiejskie wesele pełne amerykańskich rednecków w stanie Mississippi z wypełnionym otumanionymi pacjentami sanatorium dla alkoholików? Levele mają swój indywidualny charakter i styl, choć wiąże się z tym również fakt, że brak przez to grze jakiegokolwiek tematu przewodniego. Jak rzeczone zostało wcześniej, poszczególne etapy nie są ze sobą w żaden wyraźny sposób związane. Ot, kolejne zlecenia wpływające do wspomagającej Łysego Agencji ICA.

I poooleciał w turbiny parostatku. Było się nie wychylać przez barierkę.

Duże wrażenie robi zaoferowana graczom swoboda – pojęcie jakże często nadużywane i opacznie interpretowane przez żądnych rozgłosu developerów. W Krwawej Forsie istotnie możemy poczuć się wolni, gdyż kontrast pomiędzy wyborem „cichy zabójca vs. rzeźnik-szaleniec” jest tu tylko wierzchołkiem góry lodowej. Design poziomów w wielu przypadkach umożliwia kończenie ich bez zwiedzenia przynajmniej połowy dostępnego terenu – którą to wykorzystalibyśmy obierając inną drogę do wyeliminowania naszych ofiar. Ponadto, zachęceni jesteśmy do wykorzystywania specjalnych uwarunkowań terenu, dzięki którym możemy bezstresowo zastawiać pułapki na niczego nieświadome cele. Podłożyć bombę przy kilkuset kilogramowym żyrandolu i poczekać, aż delikwent znajdzie się bezpośrednio pod nim? Czemu nie! Za każdy pomyślnie skończony etap wystawiana jest nam nota – wśród tych najbardziej prestiżową jest tradycyjnie „Silent Assassin”, którą to otrzymujemy wykonując misję w sposób maksymalnie dyskretny, tak by obecni na mapie cywile i strażnicy (jeśli ktoś jeszcze nie załapał – NIE jest to gra, w której mamy zabijać wszystkich, którzy wejdą nam w drogę) w ogóle nie zorientowali się, że coś jest nie tak, a przynajmniej dopóki nie dotrzemy do ustalonego z Agencją miejsca ucieczki.

Pomiędzy misjami odwiedzić możemy naszą kryjówkę (nie jesteśmy do niej przenoszeni automatycznie, dostajemy się tam z poziomu głównego menu) oraz zakupić upgrade’y dla posiadanych przez nas broni. Tutaj dochodzimy do kwestii pieniędzy, która to przeszła mały lifting w stosunku do poprzednich odsłon Hitmana. Ilość sałaty, którą otrzymamy za zlikwidowanie celu, zależna jest przede wszystkim od uzyskanej przez nas oceny. Rzecz jasna im ciszej, tym lepiej. Pojawia się także wskaźnik Rozpoznawalności (Notoriety), oznaczającej naszą ogólną złą sławę, potęgowaną przez media. Za każdym razem, gdy pozwalamy sobie na pewien brak dyskrecji, współczynnik ten rośnie i w efekcie doprowadzić możemy do sytuacji, w której zostaniemy rozpoznani przez przypadkowego cywila i cała akcja spali na panewce, jeszcze zanim zrobimy cokolwiek podejrzanego (zakładając, że widok przypakowanego, mrocznego łysogłowego, który ewidentnie coś kombinuje, nie jest podejrzany sam w sobie). Rozpoznawalność zmniejszyć możemy za każdym razem, gdy kończymy misję, wybierając jedną z trzech dostępnych opcji – przekupienia cywili, przekupienia szefa policji oraz zakupienia całkiem nowej tożsamości. W oczywisty sposób możliwości te różnią się między sobą kosztem oraz skutecznością.