autor: Krzysztof Gonciarz
Hitman: Krwawa Forsa - recenzja gry
Warto wydać trochę krwawej forsy na Krwawą Forsę, bo Agent 47 prezentuje się tu z najlepszej możliwej strony.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Na wysokości swej czwartej odsłony, wiele serii rozpoczyna okres nieśmiałych poszukiwań po krainie pomysłów i innowacji. Wiadomo – z jednej strony każdy biznesmen wie, że trzy gry to aż nadto, jeśli chodzi o jechanie na tych samych patentach, a z drugiej logiczna wydaje się formuła zamkniętej trylogii, po ukończeniu której otwiera się nowy rozdział w historii franszyzy. Krwawa Forsa pod ten algorytm działania podpada dość wyraźnie, choć pozostaje w dużej zgodzie z mechaniką poprzednich części oraz oczekiwaniami fanów „Łysego”. Faktem jednak jest, że końcowy produkt przedstawia poziom de facto zaskakująco dobry. Sucha analiza i rozkład na czynniki pierwsze mogą nie oddać tego w pełni, ale ta gra istotnie coś w sobie ma – na tyle, że granie w nią jest po prostu przyjemne.
Jeśli ktoś ostatnie lata spędził w buszu i w ogóle nie kojarzy postaci Agenta 47, spieszę z szybką rekapitulacją. Świat poznał tego łysego mordercę do wynajęcia w 2000 roku, za sprawą napisanej przez IO Interactive, a wydanej przez Eidos gry Hitman: Codename 47. Czterdzieści-siedem to klon stworzony przez pewnego genialnego naukowca, idealny żołnierz, zabójca zaprojektowany i wyszkolony do najtrudniejszych zadań na Ziemi. Przez lata obecności w światku gier dosłużył się on konkretnej pozycji na wirtualnej alei gwiazd, będąc bohaterem powszechnie lubianym i rozpoznawanym wśród szerokiego gremium zainteresowanych tematem. Choć projektując schemat rozgrywki serii IO dalekie było od wynalezienia prochu, gameplay Hitmanów zawsze wyróżniał się na tle innych skradankowych gier akcji. Zgniatanie przeciwnikom kręgów szyjnych przy pomocy żyłki z włókna szklanego, przebieranie się w ich mundury i kostiumy, wykorzystywanie elementów otoczenia do pozorowania wypadków, unikanie świadków i niepotrzebnych ofiar – to metody stosowane przez 47. Krwawa Forsa kontynuuje tę tradycję, przyprawiając ją dodatkowo szczyptą „next-genowej” interaktywności.
Fabuła tej odsłony serii odkrywa swe tajniki bardzo powoli i tak naprawdę prawie do samego końca nie jesteśmy w stanie określić wyraźnego związku pomiędzy dwoma przeplatającymi się w cut-scenkach wątkami. Gra wita nas zagranym na harfie motywem „Ave Maria” oraz perspektywą pogrzebu (!) Agenta 47 przedstawioną w głównym menu. O co tu chodzi? Właściwa gra to cykl 12 misji (plus na poły interaktywne outro, ale ćśś), które przeważnie sprawiają wrażenie nie powiązanych ze sobą epizodów-kontraktów. Jedynym czynnikiem sklejającym to wszystko do kupy zdają się być filmiki pomiędzy poziomami, w których to śledzimy rozmowę pewnego dziennikarza z mężczyzną, który okazuje się agentem duszą i sercem poświęconym wytropieniu i wyeliminowaniu największego skrytobójcy naszych czasów. Do czego to wszystko prowadzi? Choć tempo narracji czasami wręcz irytuje swoją ślamazarnością, le grande finale nie powinien nikogo zawieść. A o to przecież chodzi.