Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 4 sierpnia 2006, 09:38

autor: Paweł Surowiec

Rush for Berlin - recenzja gry - Strona 2

Stormregion znowu atakuje! Tym razem naciera falami zapijaczonej piechoty, wspierając się zrzutami ulotek i ostrzeliwując z... drewnianych czołgów. Czy jednak już trzeba pakować manatki i uciekać w popłochu?

Pewnie teraz pytacie, jakimiż to wypasionymi skillami dysponują oficerowie? Tutaj nic chyba nie jest w stanie przebić radzieckiego komisarza. Tenże Ci dobry wujaszek Wania częstuje nacierających krasnoarmiejców... podwójną porcją gorzałki, która znacząco podnosi morale atakujących towarzyszy (oj, te alkoholowe ciągotki Stormregionu są deczko niepokojące ;-) ). Wszak nie od dziś wiadomo, że nic tak nie dodaje animuszu jak podwójna „lufa” – vide ex-poseł Samoobrony. Doświadczony komisarz potrafi też na nasz rozkaz zrzucić na wroga w najgorętszym momencie bitwy ulotki propagandowe, skutecznie osłabiając ochotę przeciwnika do walki. A może bardziej polubicie amerykańskiego oficera łączności, który w razie potrzeby dostarczy wam fotografię zwiadowczą całej planszy czy oficera SAS (brytyjskiej formacji specjalnej) potrafiącego sabotować rekrutację wrogich jednostek. Nie? To co powiecie na niemieckiego asa czołgowego (taki tam rushowy Michael Wittmann czy inny Otto Carius) zwiększającego samą swoją obecnością wytrzymałość na pociski czołgu, w którym raczył był posadzić tyłek i prezentującego zabójczą skuteczność, gdy strzela z czołgowej armaty?

Naprawdę może być ciężko z wyborem, którego z nich obdarzyć największą sympatią, bo każda strona konfliktu dysponuje kilkoma oficerami, a każdy z nich może mieć po trzy skille, co w sumie daje multum możliwości taktycznych na polu bitwy. Poznanie wszystkich umiejętności oficerów i wypracowanie technik ich wykorzystania zajmie więc graczowi trochę czasu i przysporzy mu sporo zabawy – a przecież o to właśnie chodzi! Może trochę szkoda, że oficerowie są anonimowi i potraktowani nieco instrumentalnie, bo do bohaterów z Codename: Panzers, wokół których zbudowana była niejako otoczka fabularna, można się było wręcz przywiązać, tym bardziej że ich zejście śmiertelne nieodwołalnie kończyło misję – tutaj utrata cennego oficera może tylko utrudnić osiągnięcie celu, ale nie przerywa zabawy. Z całą pewnością jednak ta skromna kadra dowódcza to jeden z większych – jeśli nie największy – plusów Rush 4 Berlin i najwięcej wnosząca do gry zmiana.

Drewniane atrapy czołgów przykuwają uwagę gamoniowatych Fryców. Obroną „drewniaków” kieruje z prawdziwego tanka sam Grzesiu Rasiak – niestety, tutaj również ma kłopoty z oddaniem celnego strzału.

Zapomnijcie – o ile na to liczyliście – o dużej liczbie prototypowych jednostek czy rodzajów broni, o których piał w swoich materiałach propagandowych Stormregion. Te są nieliczne i głównie to niemiecka „wunderwaffe”: Maus (superciężki czołg, który w rzeczywistości powstał chyba tylko w postaci kilku makiet), odrzutowce Me-262 i rakiety V-2, a z drobniejszych – zdalnie sterowana mina samobieżna Goliat, którą dysponuje w tej grze niemiecki oficer-saper (w „realu” użyta w Powstaniu Warszawskim), czy Luftfaust (ręczna wyrzutnia niekierowanych przeciwlotniczych pocisków rakietowych, o której użyciu bojowym brak danych), będący na wyposażeniu oficera Luftwaffe.