Call of Cthulhu: Mroczne Zakątki Świata - recenzja gry - Strona 3
Dla wielbicieli prozy Howarda Phillipsa Lovecrafta, Innsmouth to nazwa kultowa – a Dark Corners of the Earth bardzo intensywnie nawiązuje do literackiego pierwowzoru. Przy czym produkt to bardzo specyficzny, który wymyka się zaszufladkowaniu.
Równie ciekawie wygląda kwestia opatrywania ran. W Dark Corners of the Earth apteczka zawiera cztery różne środki ratujące życie, których używamy w zależności od własnego widzimisię. Możemy leczyć tylko najcięższe kontuzje, jeśli liczba opatrunków jest ograniczona, lub wszystko, kiedy dysponujemy pełną apteczką. Środkiem ostatecznym jest zastrzyk z morfiny niwelujący ból. Problem polega na tym, że narkotyk jest bardzo mocny i momentalnie zakłóca pole widzenia.
To jeszcze nie wszystkie niespodzianki, jakie zaserwowała nam firma Headfirst Productions. Jack jest tylko człowiekiem i bardzo żywiołowo reaguje na wszelkie zjawiska paranormalne, a tych w grze nie brakuje – możecie mi wierzyć na słowo. Pojawienie się olbrzymiego potwora automatycznie wzbudza w nim strach. Przyspieszony oddech i bicie serca, majaki oraz mówienie do siebie – jeśli szybko nie znajdziemy miejsca, gdzie Walters będzie mógł odetchnąć i powrócić do siebie, nasz bohater oszaleje, co wiąże się z przerwaniem rozgrywki. Mało Wam? Co powiecie na... akrofobię! Przełażenie po belkach tworzących sklepienie budynku to wyzwanie godne walki z Cthulhu na pięści, podobnie zresztą jak każde spojrzenie w dół z większej wysokości.
Wszystkie wymienione wyżej atrakcje sprawiają, że gracz ma w Dark Corners of the Earth sporo do roboty. Nie ma znaczenia, czy zmagamy się z zagadkami logicznymi, czy właśnie stajemy do pojedynku z wrogiem – na każdym kroku musimy się pilnować, walczyć ze słabościami i przede wszystkim starać się przeżyć, co nie jest takie proste. Survival horror pełną gębą – dodajmy, że najwyższej próby, bo klimat w grze powala na kolana od samego początku i nie łagodnieje do momentu ostatniej konfrontacji.
Niestety, na tym diamencie wyraźne są rysy, o których z obowiązku wspomnieć trzeba. Przede wszystkim grafika. Dark Corners of the Earth to produkt, który w kategorii oprawy wizualnej zostaje daleko w tyle za nowymi grami korzystającymi z perspektywy pierwszej osoby (F.E.A.R., Doom 3, Half-Life 2 czy The Elder Scrolls IV: Oblivion). Silnik użyty w programie jest przestarzały i w trakcie zabawy widać to na każdym kroku. Autorzy próbowali ratować sytuację używając ziarnistych filtrów i generalnie mrocznej konwencji (program jest jeszcze ciemniejszy niż Doom 3, a o jakiejkolwiek lampie pod ręką nie ma mowy) i wyszło im to całkiem nieźle, ale kanciaste koła samochodów zbudowane z dziesięcioboku foremnego wyraźnie kłują w oczy. Gdyby w Dark Corners of the Earth zaimplementowano silnik pokroju Source’a, mielibyśmy prawdziwą ucztę, ale o takim rozwiązaniu nie było jednak mowy.
W grze występują też czasem (na szczęście rzadko) błędy w skryptach, które w połączeniu z kretyńskim systemem zapisywania naszych dokonań potrafią być bardzo irytujące. Czasem bohaterowie niezależni po prostu się zacinają i z uporem maniaka wykonują zaprogramowaną im funkcję. Jeśli pod ręką nie dysponujemy „sejwem” pozwalającym doczytać od nowa cały segment, jesteśmy w kropce, bo w Dark Corners of the Earth nie istnieje pojęcie rozegrania danego etapu zmagań od początku. Gracz jest więc zmuszony do bardzo uważnych operacji na zaledwie kilku slotach – takich rozwiązań rodem z konsoli na PeCetach nie lubimy. Zapisywanie stanu gry w określonych punktach można jeszcze przeżyć, zabawa staje się jednak przez to olbrzymim wyzwaniem, nawet na najłatwiejszym poziomie trudności.