Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 23 marca 2006, 09:03

autor: Marek Czajor

Urban Reign - recenzja gry

Brad Hawk mówi o sobie: profesjonalista. Mimo, iż nikt nie wie, skąd pochodzi i mało kto mu ufa, zapotrzebowanie w okolicy na jego usługi jest ogromne, ponieważ potrafi zdrowo przyłożyć.

Recenzja powstała na bazie wersji PS2.

Firma Namco od lat dystansuje konkurencję na światowym rynku bijatyk. Serie takie jak Tekken czy Soul Calibur cieszą się nieśmiertelną sławą wśród fanów mordobić i trudno się temu dziwić, gdyż to naprawdę wyśmienite tytuły. Wojownicy występujący w nich są tak popularni, że bywają „zapożyczani” do innych, mniej głośnych gier, podnosząc ich wartość. Tak się stało w ubiegłorocznym Heath by Degrees (gościnny występ Niny Williams), tak jest i tym razem w Urban Reign (Marshall Law i Paul Phoenix). Ale o dziwo, to nie zabijacy z Tekkena grają główne skrzypce w nowej grze Namco.

Brad Hawk mówi o sobie: profesjonalista. Mimo, iż nikt nie wie, skąd pochodzi i mało kto mu ufa, zapotrzebowanie w okolicy na jego usługi jest ogromne, ponieważ potrafi zdrowo przyłożyć. Green Harbor ma kolosalne problemy z rosnącą falą przemocy, a w wielu dzielnicach rządzą wyłącznie gangsterzy. Politycy, z burmistrzem Williamem Bordinem na czele, plotą coś o jakichś kamerach i płotach odgradzających niebezpieczne rejony. Ale czy to może pomóc? Na dodatek ktoś usiłuje skłócić konkurujące ze sobą, największe w mieście gangi. Kim jest intrygant? Do czego zmierza? Co nim kieruje? Odpowiedzi na powyższe pytania znajdziecie wcielając się w brysia w krokodylej marynarce i przyłączając do gangu Shun Ying – atrakcyjnej Chinki w obcisłym niebieskim wdzianku. Nadszedł czas, by porachować komuś kości...

W trybie story mode przeciwnik zawsze jest liczniejszy, choć niezbyt wymagający...

Przedstawiona wyżej fabuła jest wprowadzeniem do głównego trybu gry – story mode, przeznaczonego dla jednego gracza. Obcowanie z Urban Reign warto i należy rozpocząć od niego, ponieważ dopiero odniesione w nim sukcesy powodują odblokowanie pozostałych opcji zabawy, dodatkowych ciosów i bonusowych postaci. Story mode składa się z okrągłej setki misji, w trakcie których odwiedzicie najbardziej zapadłe dziury w mieście: zaśmiecone ulice, tonące w półmroku zaułki, opustoszałe parkingi, podejrzane bary, gangsterskie magazyny itd. Mówiąc ogólnie, znajdziecie się tam, gdzie najpewniej można dostać po twarzy i gdzie uczciwy obywatel raczej nie zagląda.

Większość misji wykonujecie z polecenia Shun Ying. Nie są to jakieś wyrafinowane zadania, ot, należy najczęściej rozbić grupę zabijaków lub skopać ich bossa. Na oczyszczenie z mętów okolicy dostajecie z reguły nieograniczoną ilość czasu, choć sporadycznie zdarzają się etapy „na czas”. W późniejszym okresie zabawy misje stają się odrobinę bardziej urozmaicone. A to ratujecie tyłek otoczonemu przez zbirów kumplowi, a to sprowadzacie wroga do parteru naparzając go wyłącznie po goleniach, a to znów obijacie facjatę gościowi, którego nic oprócz strzału w paszczękę nie rusza. Generalnie naliczyłem pięć rodzajów zadań, co przy ogólnej liczbie stu misji jest zdecydowanie za mało.

Gros zadań jest łatwych, wyrywających z życiorysu nie więcej niż pięć minut. Czasami zdarzają się jednak wyjątkowo trudne plansze powodujące frustrację i zgrzytanie zębów – ma to miejsce szczególnie w potyczkach z bossami. Niepowodzenie na danym etapie nie kończy na szczęście zabawy, po prostu powtarzacie planszę od nowa. Na plus gry należy zaliczyć możliwość wyboru misji spomiędzy kilku dostępnych. Dzięki temu w razie potrzeby trudniejsze zadania zostawiacie sobie na później, nabierając najpierw doświadczenia w łatwiejszych.

Na późniejszych etapach współpracujecie w walce z towarzyszącą wam postacią, możecie też się w nią wcielić.

Etapy są wielkościowo zróżnicowane. W ciasnych pomieszczeniach barowych, na macie dojo czy w wąskich uliczkach slumsów nie macie zbyt wielkiego pola manewru, ale za to na takich parkingach lub w parkach możecie sobie poszaleć. Areny walk są z wszystkich stron ograniczone, stąd nie możecie ich opuścić np. przemieszczając się w inny rejon dzielnicy. Po planszach poniewiera się sporo gratów (skrzynek, regałów, beczek, stolików, krzeseł itd.), które rozpadają się pod wpływem uderzeń, ale szczerze mówiąc, niewiele z nich pożytku. Szkoda, że autorom zabrakło inwencji w zafundowaniu graczom większej interaktywności w używaniu elementów otoczenia. Zawsze to miło by było przyłożyć komuś krzesełkiem w nery lub nałożyć beczkę na głowę.

System walki jest typowo arcadowy i wygląda, jakby żywcem przeniesiony został z salonu gier. Rządzi tu prostota i efekciarstwo, zapomnijcie o jakiś skomplikowanych kombinacjach przycisków, wyzwalających niesamowite ataki. Teoretycznie można wyodrębnić co najmniej kilka stylów walki: karate, parę odmian kung-fu, boks, wrestling i inne. W praktyce różnice między nimi są niewielkie, ponieważ wszystko sprowadza się do naparzania w jeden (!) przycisk odpowiedzialny za uderzenia, drugi do chwytów i trzeci, dzięki któremu wykonujecie uniki. To, w połączeniu z klawiszami kierunkowymi daje kilkanaście standardowych technik ofensywno-defensywnych oraz cztery ataki specjalne (SPA). W stosunku do innych, sztandarowych bijatyk Namco, w których walka każdą postacią NAPRAWDĘ była odmienna od pozostałych, nędza to straszna.

Podobnie jak ja, tak i wy zapewnie w walce używać będziecie głównie ciosów specjalnych. Są najbardziej skuteczne i rażą zazwyczaj kilku wrogów naraz. Na początku macie dostęp tylko do jednego specjala, lecz w miarę przechodzenia kolejnych etapów gry wzbogacicie się o jeszcze trzy techniki. Opis aktywowania każdego nowo zdobytego ataku wyświetlany jest na bieżąco na ekranie, bezpośrednio po jego odblokowaniu. Używanie ciosów specjalnych nie jest oczywiście bezwarunkowe, gdyż wtedy zabawa w ogóle nie miałaby sensu. Najpierw musicie podładować specjalny biały wskaźnik, znajdujący się pod paskiem energii. Utrzymywanie go w dobrej kondycji (poprzez aktywną walkę i... otrzymywanie ciosów) umożliwia na tyle częste wykonywanie specjali, by nie martwić się zbytnio o wynik potyczki.

To nie zdenerwowany hydraulik, tylko kolega Napalm 99 – jeden z trudniejszych bossów.

Wprawdzie, tak jak wyżej pisałem, w trakcie bójek nie możecie używać przedmiotów wypełniających areny (skrzynek, krzeseł itd.), ale możecie za to zdobyć na wrogu i spożytkować jego broń: gazrurki, sztachety, łomy, kije baseballowe, noże, młotki itp. Przyłożenie sztachetą jest bardziej skuteczne niż pięścią, dlatego warto korzystać ze „sprzętu” jak najczęściej. Ponadto dość skuteczną techniką (ale nie na późniejszych etapach) jest wybicie się ze ściany w górę i zaatakowanie rywali z powietrza. Po definitywnym znokautowaniu przeciwnik gubi niekiedy butelkę z płynem regenerującym, reperującym wasze nadwątlone zdrowie. Po zwycięskiej potyczce zostajecie nagrodzeni punktami umiejętności (ability points), którymi wzmacniacie poszczególne grupy zdolności ofensywno-defensywnych Brada.

Czas powiedzieć parę słów o gangsterach, rządzących w zapadłych miejskich dzielnicach. Brnąc coraz głębiej w fabułę gry, zaliczając misję za misją doszedłem w pewnym momencie do wniosku, że Green Harbor zamieszkują sami bandyci. Co zlikwidowałem jakiś gang i obiłem jego bossa, zaraz pojawiał się kolejny, jeszcze bardziej liczny i niebezpieczny. Przestępcza lista jest długa: Zapowie Dwayne’a Davisa, Piekielny Legion Glena Klugera, banda Karateków Kadonashiego, Wyjęci spod Prawa Napalma 99, Pluton Cieni Douglasa McKinziego i inni. Oprócz członków gangów po mieście włóczą się awanturnicy twojego pokroju, gotowi służyć muskułami każdemu, kto im zapłaci. Większość z nich po pewnym czasie przechodzi na twoją stronę, a po przejściu mniej więcej 1/3 gry możesz liczyć na ich pomoc w walce (steruje nimi komputer), a nawet się w nich wcielić.

W grze o wojnach gangów zazwyczaj nie ma miejsca na litość, a krew leje się strumieniami. Zdziwicie się, ale Urban Reign grą przesadnie brutalną nie jest. Posiada wprawdzie ograniczenie wiekowe „od 16 lat”, ale nie liczcie na hektolitry krwi, połamane kończyny i agonalne drgawki pokonanych. Wszelkie ciosy, trafienia oraz obrażenia zobrazowane są przez wyładowania świetlne i rozbłyski niczym w kreskówkach o super bohaterach. Jedynie jęki powalonych bandziorów dają do zrozumienia, że to jednak trochę boli. I sprawa najważniejsza: w tej grze nikt nie ginie! Trudno w to uwierzyć, ale jednak to prawda. W związku z tym możecie być odrobinę poirytowani, bo częstokroć potykacie się z przeciwnikami, których już pokonaliście. Po prostu facet dostaje po twarzy, liże rany i potem znowu fika. Po kilku potyczkach z Glenem miałem ochotę połamać mu wszystkie gnaty, by się w końcu gość odczepił.

Jeśli mdlejecie na widok krwi, to mam dobrą wiadomość: w Urban Reign jej nie uświadczycie.

Po ukończeniu gry w trybie story mode odblokowujecie dwie pozostałe opcje zabawy dla pojedynczego gracza: free mission i challenge. Free mission polega na zaliczaniu wybranych aren z jak najlepszą oceną (rank), na którą składają się m.in. ilość zadanych uderzeń i wykonanych combosów, czas trwania walki, poziom odniesionych ran i inne. Jeśli nie spodoba wam się cenzurka wystawiona przez komputer, możecie daną planszę powtarzać dowolną ilość razy. W drugim z trybów – challenge – staczacie określoną liczbę walk z przeciwnikami o rosnących stopniowo umiejętnościach. Po każdej potyczce pasek zdrowia regeneruje się wam do pełna, natomiast wskaźnik energii do zadawania ataków specjalnych – tylko do połowy. Udane występy na arenach oprócz samej satysfakcji owocują kolejnymi bonusowymi wojownikami dla trybu multiplayer.

Rozgrywka wieloosobowa przeznaczona jest dla maksymalnie czterech osób i imponuje bogactwem opcji. Kombinacji jest cała masa: walki przeciwko sobie – każdy na każdego albo w drużynach (brakujących graczy zastępuje komputer), potyczki na pięści lub przy użyciu broni. Można ustawić sobie dowolną planszę, czas i warunki gry, a także wybrać jednego z 60 wojowników. Tych ostatnich jest oczywiście na początku znacznie mniej, dopiero po przebrnięciu przez tryby single player rozbudowujecie bazę walczących. Wśród uczestników walk są gwiazdy Tekkena:Marshall Law i Paul Phoenix. Szczególnie ten pierwszy, stylizowany na Bruce’a Lee może się podobać, lecz techniczna mizeria sterowania dotknęła również jego – wolałem go w Tekkenie.

Grafice i animacji Urban Reign trudno coś zarzucić, prezentuje poziom na tyle wysoki, by nie odrzucić, choć przełomem (nawet jak na PS2) nie jest. Akcja jest niezwykle dynamiczna, ciosy balansujących ciałem wojowników co rusz przeszywają powietrze, a trafieni ciężko padają na ziemię łamiąc zalegające tu i ówdzie graty. Ekran efektownie błyska i migoce (tak jak pisałem wyżej, efekty świetlne zastępują lejącą się krew). Dzięki klawiszom obracającym kamerę możecie skorygować sobie jej ustawienie wedle uznania. Nie podobają mi się natomiast przerywniki filmowe, wyglądają, jakby były robione na silniku gry, brakuje im wyższej rozdziałki, bogatszych tekstur i lepiej wykonanych postaci. Poza tym są strasznie nudne – w 90% prezentują tylko napakowanych brysi, coś tam pomrukujących. Przyznaję, że patrząc na Urban Reign można nabrać przekonania, iż czas PS2 powoli dobiega końca.

Fani Marshalla Lawa z serii Tekken mogą wcielić się w swojego ulubieńca, ale tylko w opcji gry wieloosobowej.

Na oprawę muzyczną gry składa się kilka rockowych kawałków (ostre gitarowe riffy plus mocna perkusja), zapisanych tradycyjnie w formacie Dolby Pro Logic II. W moim odczuciu pasują brzmieniem do klimatu gry, brak im natomiast oryginalności. Po wielogodzinnej sesji z Urban Reign nadal nie potrafię ich odróżnić od siebie. Podobają mi się za to dźwięki dochodzące z pola walki: odgłosy uderzeń, rumor padających ciał, jęki pobitych gangsterów, pokrzykiwania ważniaków itd. Dla niedouczonych językowo plusem jest fakt, że założenia misji i dialogi postaci oprócz wersji „gadanej” posiadają również wersję pisaną. Dzięki temu łatwo wykoncypujecie, co jest grane i co macie robić, choć i bez tego można się obyć.

Urban Reign zdecydowanie nie jest hitem. Miejsce tego tytułu bardziej widzę w salonach gier, niż na domowych konsolach. Trywialność fabuły i założeń gry (mało zróżnicowane misje), niewymagający system sterowania, niespecjalna oprawa audio-wizualna sprawiają, że wielu z was dość szybko znudzi się zabawą. Z drugiej strony po przebrnięciu pierwszych 30 misji zaczyna się robić ciekawiej dzięki możliwości współpracy i wcielania się w towarzyszącą Bradowi postać. Jeśli dodać do tego mnogość opcji multiplayerowych i możliwość zabawy aż 60 wojownikami, to sądzę, że gra znajdzie fanów. Jeśli uwielbiacie niezbyt wymagające, efektowne bijatyki, powinniście poczuć się jak w raju – Urban Reign jest adresowane do was. Jeżeli natomiast jesteście zwolennikami bardziej złożonych mordobić, w których pojedynczego zawodnika „rozgryza się” tygodniami, to lepiej dajcie sobie spokój. Sięgnijcie po piątego Tekkena lub trzeciego Soul Calibura.

Marek „Fulko de Lorche” Czajor

PLUSY:

  • setka misji do wykonania;
  • sześćdziesięciu wojowników do wyboru w multiplayerze;
  • wiele trybów jedno- i wieloosobowej zabawy;
  • Marshall Law i Paul Phoenix z Tekkena.

MINUSY:

  • zbyt jednostajna rozgrywka (mało zróżnicowane misje);
  • prostacki system sterowania postaciami;
  • zaledwie poprawna oprawa audio-wideo.
Urban Reign - recenzja gry
Urban Reign - recenzja gry

Recenzja gry

Brad Hawk mówi o sobie: profesjonalista. Mimo, iż nikt nie wie, skąd pochodzi i mało kto mu ufa, zapotrzebowanie w okolicy na jego usługi jest ogromne, ponieważ potrafi zdrowo przyłożyć.

Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y
Recenzja gry Alone in the Dark - tu straszy klimat, nie jumpscare'y

Recenzja gry

Alone in the Dark to powrót nieco zapomnianej dziś marki, która 32 lata temu położyła fundamenty pod serie Resident Evil, Silent Hill i cały gatunek survival horrorów. I jest to powrót całkiem udany, przywołujący ducha oryginału we współczesnej formie.

Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności
Recenzja gry Outcast: A New Beginning. Dobrze zagrać w grę z otwartym światem bez zbędnych aktywności

Recenzja gry

Outcast: A New Beginning jest produkcją „bezpieczną”. Nie jest wybitny, ale też nie ma w nim nic, co by mnie odpychało. Problemy techniczne rzucają się jednak w oczy, a największą wadą tej gry okazuje się wysoka cena.